REKLAMA

Spowiedź informatyka: „Wszyscy w IT okradają państwo, kiedy to zgłosiłem, zostałem zwolniony”

Informatyk na B2B – ta patologia stała się już normą i zupełnie nikomu nie przeszkadza, nawet organom państwa. „Policzyłem skalę tej kradzieży tylko na podstawie jednej firmy, dla której pracowałem. To prawie 40 mln zł strat rocznie dla budżetu państwa. Poszedłem do Państwowej Inspekcji Pracy, powiedzieli, że nie mogą wszcząć kontroli w mojej firmie, bo jest zagraniczna, a dokumenty są po angielsku. Powinny być po polsku, ale nie są, więc kontroli nie będzie. Poszedłem do zarządu zgłosić to jako sygnalista, że łamią polskie prawo pracy. Powiedzieli, że wszystko jest dobrze. I zaraz po tym zostałem zwolniony z dziesięciomiesięczną odprawą, żebym był cicho” - mówi Bizblog.pl doświadczony menedżer z branży IT, który walczy z wiatrakami.

Spowiedź informatyka: „Wszyscy w IT okradają państwo, kiedy to zgłosiłem, zostałem zwolniony”
REKLAMA

Ta historia jest wyjątkowa, choć dotyczy zjawiska, które stało się już w zasadzie normą. Dlaczego jest więc wyjątkowa? Bo rzadko się zdarza, żeby informatyk walczył o pracę na etacie, zamiast na B2B. Przecież na B2B zarobi więcej. W dodatku walczy o etat nie dla siebie, walczy z systemowym łamaniem prawa.

REKLAMA

Wszystkim to odpowiada. Większość ludzi, z którymi pracowałem, nie wierzy w państwo, w żadne emerytury, w żaden ZUS, ciągle powtarzają, że państwo chce ich okraść. Jakbym słyszał Mentzena, tylko do kwadratu. Oni wolą dostać jak najwięcej do ręki i nakupować mieszkań na wynajem, ale nikt nie zastanawia się, co właściwie zrobi, jak poważnie zachoruje

- mówi mi pan Adam, który chce pozostać anonimowy.

Właściwie nie chce, ale musi. Podpisał lojalki, nie piśnie słowa na temat tego, jak działa zagraniczna firma, dla której pracował kilka lat. I która go zwolniła, bo został sygnalistą, ostrzegając, że zagraniczny zarząd łamie polskie prawo pracy na każdym kroku.

Polskie - to kluczowe. Bo na rynku w Europie Zachodniej ta sama firma 90 proc. wszystkich ludzi z obszaru IT zatrudnia na umowie o pracę. To nie teoria spiskowa - wszystko jest czarno na białym w jej raportach dostępnych publicznie. Sprawdziłam.

Na tamtejszym rynku powszechne są zbiorowe układy pracy, jest silne uzwiązkowienie, nikt nie kręci. A w Polsce hulaj dusza, zagraniczne firmy zrobiły sobie z naszego rynku zagłębie taniej siły roboczej. Taniej wcale nie dlatego, że pracownicy godzą się na niskie stawki, ale dlatego, że państwo godzi się, by masowo łamać prawo i w ten sposób oszczędzać na podatkach i składkach na ZUS. I wszyscy są zadowoleni, państwo też, choć jest okradane, bo może się chwalić tym, jakim jest atrakcyjnym miejscem dla zagranicznych inwestorów, jaką to nasz kraj stał się mekką dla sektora IT, czyli można odtrąbić sukces

- mówi pan Adam.

Skala kradzieży?

Pan Adam w branży pracuje kilkanaście lat. Przez kilka lat był liderem ponad dwudziestoosobowego zespołu w zagranicznej firmie, o której jest ta opowieść. W tym czasie tylko dwie osoby z jego zespołu dostały etat.

Jednemu chłopakowi zależało, żeby przejść z B2B na umowę o pracę, w sumie nie wiem, dlaczego, ale chciał. Jako jego przełożony wnioskowałem o to do przełożonych, którzy byli za granicą - nade mną nie było już żadnego managera w Polsce. Opór był taki, że trzymali go w niepewności do ostatniego tygodnia, kiedy wygasał mu kontakt B2B i nie wiedział, czy dostanie umowę o pracę, czy przeciwnie, w kolejnym tygodniu będzie już bezrobotny. Dostał etat w ostatniej chwili

- relacjonuje pan Adam.

Była jeszcze dziewczyna. W poprzedniej pracy z powodu siedzącego trybu życia miała problemy z kręgosłupem, więc wiedziała już, że nie tylko wysokości pensji na rękę się liczy.

Walczyłem o etat dla niej przez rok i osiem miesięcy. W końcu go dostała, jak zaszła w ciążę – opowiada.

W całej firmie w Polsce pracowało wówczas ok. 300 osób, z czego na umowie o pracę tylko ok. 20. I nawet nie chodzi o to, że był to backoffice. Nie było żadnych racjonalnych kryteriów, kto dostanie etat zgodnie z prawem, a kto B2B, to zupełnie nie zależało od charakteru pracy czy miejsca jej wykonywania.

Opowieści o tym, że programista jest firmą, bo może pracować zdalnie, ma tylko dostarczyć efekty swojej pracy, to bzdury

- wyjaśnia pan Adam. 

Podkreśla, że nikt w IT, poza programistami, którzy robią jakieś małe drugorzędne aplikacje, nie jest w stanie pracować samodzielnie, poza zespołem, bo to praca nad bardzo skomplikowanymi systemami, nad którymi pracuje sztab ludzi i tym sztabem ktoś musi kierować. Jest jakaś struktura zależności w pracy, trzeba pracować z grubsza w ustalonych przez pracodawcę godzinach, z obowiązkiem stawiania się na polecenie przełożonego na spotkania zespołu, narady. Więcej! Nie można przecież pracować na swoim sprzęcie ze względów bezpieczeństwa. To pracodawca zapewnia wszelkie licencje do potrzebnego na co dzień oprogramowania. Pracodawca zapewnia wszystko, a to właśnie, wedle Kodeksu pracy, wszelkie przesłanki do tego, że to umowa o pracę.

Policzyłem kiedyś, co tu się właściwie dzieje. Średnia stawka godzinowa w mojej firmie to było wówczas 180 zł, co po odjęciu podatku liniowego, a każdy w IT był na liniowce, i minimalnych składek na ZUS, dawało 150 zł/h, czyli ok. 20 tys. zł na rękę miesięcznie. Miesięczny koszt pracodawcy to 27,5 tys. zł. Gdyby ci ludzie pracowali na etatach zgodnie z prawem, koszt pracodawcy wyniósłby 39 tys. zł miesięcznie, czyli o 40 proc. więcej. Ta różnica 40 proc. to pieniądze zaoszczędzone na podatkach i składkach dla polskiego państwa. W skali całej mojej ówczesnej firmy zatrudniającej 300 osób to strata dla Polski rzędu 40 mln zł

- wylicza pan Adam.

I to przecież tylko jedna z wielu firm IT działających w Polsce. I to wcale nie największa. I zupełnie nie wyjątkowa.

10 proc. za ukrycie kontraktów i za święty spokój

Zespół Adama stratą Polski się zupełnie nie przejął. Nie przejęła się też Państwowa Inspekcja Pracy. 

Zgłosiłem to do Inspekcji, bo to jasne, że wszyscy ci ludzie to są pracownicy, a nie jacyś tam kontraktorzy. Spełniali wszelkie kryteria pracy na etacie - służbowy sprzęt, określone godziny pracy, struktura przełożonych. A kiedy skończyła się pandemia, w czasie której wszyscy pracowali zdalnie i niespecjalnie chcieli wracać do biura, przełożeni z zagranicy kazali mi jako liderowi zespołu sprawić, żeby zespół przynajmniej 50 proc. czasu pracy pracował w siedzibie firmy. Mówiłem, że nie mogę ich do tego zmusić, nie są przecież pracownikami, zgodnie z prawem nie muszą wykonywać takich poleceń. Nie obchodziło ich to. Pracownicy mają wrócić i już

- mówi pan Adam.

To był jeden z wielu elementów, który skłonił go do tego, żeby walczyć z systemem. Miał dość uprawiania fikcji i bycia między młotem a kowadłem, szczególnie, że w uprawianiu tej fikcji pośredniczy jeszcze jeden aktor - wyspecjalizowane firmy, które biorą 10 proc. od kontaktu każdego „pracownika” tylko za to, żeby zamazać formalne ślady związku pomiędzy faktycznym szefem a pracownikiem wypchniętym na B2B. Ale o tym za chwilę.

Co PIP na tę skargę?

Żadnej kontroli nie będzie, bo firma jest zagraniczna i wszystkie dokumenty są po angielsku. Co prawda polskie prawo nakazuje, by były po polsku, ale nie są. I koniec sprawy - relacjonuje pan Adam.

Jak dodaje, nawet, gdyby do kontroli doszło, urzędnicy sprawdziliby tylko tych dwudziestu kilku pracowników etatowych, a pozostałych 280 nawet by nie widzieli. Dlaczego? Bo kontrakty mają podpisane nie z firmą, dla której pracują, ale z jednym z kilku vendorów, którzy są od tego, żeby zacierać ślady zależności pracowniczych i tym samym zdejmować ryzyko prawne z firmy zatrudniającej ludzi poza Kodeksem pracy.

Rekrutacje w Polsce, jako lider zespołu, prowadziłem ja. Jak znalazłem pracownika, dopiero wtedy musiałem mówić mu: tu masz listę vendorów, wybierz sobie któregoś i podpisz z nim kontakt

- mówi pan Adam.

Vendor pobiera sobie za to 10 proc. i w zasadzie za nic więcej. To nie żadna agencja pracy tymczasowej dla IT, bo nie oni dostarczają firmom pracowników.

Nie zajmują się potem również żadną papierkową robotą, administrowaniem podpisanymi przez siebie kontraktami, wszelkie rozliczenia robiłem ja i raportowałem bezpośrednio do moich managerów za granicą. Na początku kilka razy naiwnie pytałem zarząd, po co nam ci vendorzy, skoro za nic kasują 10 proc. Za każdym razem mnie zbywano. Potem już nie pytałem. Właśnie dzięki tym pośrednikom PIP nie miałby czego szukać nawet, gdyby dostał wszystkie papiery firmy w języku polskim, bo w papierach nie ma żadnych umów pomiędzy armią informatyków na B2B a firmą, dla której de facto pracują - wyjaśnia pan Adam.

Dlaczego donosiłem? 

Ale vendorzy to też problem. Dla menedżera.

Ja ani moja firma nie byliśmy formalnie stroną kontraktu B2B, więc nie wiedziałem, co ludzie pracujący w moim zespole mieli w umowach. Coś tam było na papierze, ale moich przełożonych to nie interesowało, co dokładnie tam jest, a ode mnie wymagali, żebym zarządzał zespołem, którym w świetle prawa zarządzać nie mogę - wyjaśnia pan Adam.

To było wariatkowo, wszyscy uprawiali jakąś fikcję, miałem tego dość - mówi.

Dlatego poszedł na wojnę. Tłumaczy, że wcale nie chciał zrobić krzywdy przełożonym. Chciał coś zmienić, naprawić. Nie chciał patologii. Wielokrotnie rozmawiał z szefami, że firma łamie w Polsce prawo pracy, myślał, że może nie wiedzą, że to naginanie przepisów. Za każdym razem słyszał, żeby się nie martwic, bo wszystko jest legalne, wszystko jest w porządku, że mają odpowiednie analizy prawne.

W końcu zrozumiał, że to celowe działanie, a Polska po prostu na to pozwala.

Coś w nim pękło po spotkaniu z polskimi pracownikami, na którym firma opowiadała o misji, o „poczuciu przynależności do firmy”, o „szczęśliwych pracownikach”.

Jak po raz kolejny usłyszałem o happy employees, ostatecznie się wkurzyłem. To w takim razie jesteśmy empleyees czy contractors? Zrozumiałem, że pracownicy są u nich, za granicą, a Polacy mają po prostu dowozić. Po raz pierwszy napisałem zgłoszenie do firmy jako sygnalista, informując, że firma łamie polskie prawo. Zrobiłem to poprzez specjalne procedury dla sygnalistów do informowania o nieprawidłowościach w firmie i choć procedura jest po to, by pracownik mógł pozostać anonimowy, podpisałem się. I tak wszyscy wiedzieli, że to ja walczę o przestrzeganie kodeksu pracy, że od dawna zadaję niewygodne pytania

- mówi pan Adam.

Przez kilka miesięcy nie dostał żadnej odpowiedzi. Żadnej oficjalnej reakcji. Były za to sygnały. W tym czasie powinien przejść przez procedurę oceny rocznej. Nie przeszedł, bo przełożony nie ustalił spotkania. Przełożeni zaczęli traktować go jak powietrze, projekty zaczęły toczyć się za jego plecami, co jest kwalifikowane jako mobbing.

Kiedy po trzech miesiącach przejechała do Polski szefowa HR, już wiedział, że dostanie propozycje nie do odrzucenia - rozwiązanie umowy za porozumieniem stron. Ale najpierw dostał oficjalną odpowiedź zarządu na swoje zgłoszenie: po wnikliwym przeanalizowaniu przepisów firma stwierdza, że wszystko jest zgodne z prawem.

Moja przełożona zapytała tylko krótko, czy teraz jestem usatysfakcjonowany. Wiedziałem już, co to oznacza. Od początku wiedziałem, czym ryzykuję

- mówi pan Adam.

I relacjonuje dalej:

Zostałem zwolniony, ale podsunięto mi stertę dokumentów o zachowaniu poufności, zrzeczeniu się wszelkich roszczeń, żebym nie poszedł do sądu pracy. Ani za B2B ani za mobbing. W zamian za milczenie dostałem dziesięciokrotność miesięcznych zarobków. Czy chciałem? Nie miałem wyboru. Mój prawnik mówił, że mogę nie iść na ugodę i pójść do sądu, ale odradza, bo postępowanie sądowe potrwa lata, ja i tak już byłem wykończony psychicznie, ta sytuacja odbijała się na moim zdrowiu, a w dodatku nie walczyłem przecież nawet w swojej sprawie, bo ja akurat etat miałem.

https://twitter.com/RafSkrzypczyk/status/1678245598745460736

Dlaczego nie pada tu nazwa firmy?

Bo to nie ma znaczenia, to nie jednorazowy przypadek, a powszechne zjawisko. Polska sama wymyśliła sobie taki system i jawnie zamiast walczyć z łamaniem prawa pracy i okradaniem fiskusa i ZUS, jeszcze to ułatwia. Przypomnę, że Polski Ład wprowadził ryczałtowe stawki podatku dla pracowników IT: 15 proc., 12 proc. i 8,5 proc. Teraz całe IT przerzuciło się z 19-procentowej liniówki na ryczałt.

Do tego składki na ZUS - w najlepszym przypadku ulgowe dzięki „małemu ZUS-owi”, „małemu ZUS-owi Plus”, „uldze na start” czy połączeniu z pracą na kawałek etatu za pensję minimalną, co zwalnia ze składek na działalności, zostaje do zapłaty tylko składka zdrowotna. W najgorszym przypadku pełen ZUS, który naliczany jest od 60 proc. prognozowanego średniego wynagrodzenia w gospodarce.

Te wszystkie ulgi państwo rozdaje najlepiej zarabiającej branży. I samo za kotarą dokładnie tak samo łamie prawo pracy.

Widziała pani ostatnie newsy o tym, jak „narodowy software house” rozstrzygnął przetarg na dostawę ludzi, pracowników od firm zewnętrznych?

- pyta mnie pan Adam.

Modne słowo „body leasing”

Zbyt branżowe. Nie widziałam. Mówi o spółce Aplikacje Krytyczne. To spółka celowa Skarbu Państwa, która realizuje zadania obejmujące informatyzację działów administracji rządowej, takich jak Ministerstwo Finansów, Krajowa Administracja Skarbowej czy Kancelaria Prezesa Rady Ministrów.

Padła sugestia, że spółka ta, pracująca wyłącznie dla organów państwa, robi dokładnie to samo - informatyków zatrudnia na B2B.

Ale teoretycznie ma czyste ręce. Przez ponad miesiąc nie otrzymuję odpowiedzi od spółki Aplikacje Krytyczne, więc sprawdzam ogłoszenia o pracę bezpośrednio na stronie WWW Aplikacje Krytyczne. Wszystkie oferty są na umowie o pracę, żadnego B2B.

Ale wróćmy do przetargu na „body leasing” - jak to się ładnie nazywa. Sprawdzam też firmy, które wygrały przetarg na dostarczenie pracowników spółce Aplikacje Krytyczne. To dziesięć firm, które łącznie zgarną 80,5 mln zł przez trzy lata za dostarczanie spółce celowej Skarbu Państwa zasobów ludzkich. Danych na temat struktury zatrudnienia nie ma, ale zawsze można sprawdzić aktualne ogłoszenia o pracę. Sprawdziłam wszystkie dla wszystkich dziesięciu zwycięzców przetargu - łącznie 291 ogłoszeń.

Efekt? Nie ma ani jednego ogłoszenia, które oferowałoby po prostu umowę o pracę bez możliwości zamiany na B2B. Wszystkie oferują „elastyczne formy zatrudnienia”, „różne rodzaje umów, zależnie od preferencji Kandydatów”, „UoP lub B2B”, a jednocześnie wymiar pracy: pełen etat. Czasem wyłącznie B2B i kropka. Wszystkie oferują oszukiwanie fiskusa i ZUS.

B2B pojawia się nawet w ofercie pracy dla asystentki ds. marketingu - nie dziwi was to? A powinno. Jeśli nie dziwi, to znaczy, że doskonale urządziliśmy się już w… Kto zna ten kultowy cytat Stefana Kisielewskiego, sam sobie dokończy.

A więc te zasoby ludzkie za 80 mln zł, które kupiła właśnie w przetargu spółka celowa Skarbu Państwa, to z największym prawdopodobieństwem również informatycy udający firmy i tak patologa się kręci również w państwowych firmach.

Czy te 80 mln zł to dużo? Czy te zasoby ludzkie stanowią bazę działalności spółki podległej Ministerstwu Finansów czy są jedynie uzupełnieniem? Wychodzi średnio 26 mln zł na rok.

W końcu otrzymuję odpowiedzi:

Budżet wynagrodzeń z tytułu umów o pracę na rok 2023 wynosi 93 463 637 zł, natomiast planowany przeciętny udział etatów pracowników zatrudnionych bezpośrednio w obszarze IT w ogólnej planowanej etatyzacji wynosi 92 proc., zatem część budżetu wynagrodzeń przypadająca na pracowników zatrudnionych bezpośrednio w obszarze IT wg podanego udziału stanowi kwotę 85 958 507 zł

- informuje mnie dział prawny spółki Aplikacje Krytyczne.

A więc 26 mln zł rocznie na informatyków na B2B vs 86 mln zł na informatyków na etacie. Jedna trzecia. To nie łatanie drobnych dziur, to modus operandi. Choć w 2022 r. skala była mniejsza - było to „9,7 proc. do ogółu zatrudnionych przez spółkę pracowników w kontekście wykonywanych zadań na rzecz resortu finansów” - informują Aplikacje Krytyczne.

Dlaczego w ogóle korzystają z takiego modelu? Spółka przyznaje wprost, że dzięki temu nie traci czasu na tworzenie nowego, stałego stanowiska pracy, unika więc też związanych z tym kosztów. A z drugiej strony to daje możliwość okresowego zwiększania możliwości wykonawczych i dostęp do konkretnych, czasem rzadkich kompetencji z zakresu IT.

Zrozumiałe. Ale jednak urządziliśmy się trochę w…, skoro argumentem jest też to, że body leasing umożliwia pozyskanie doświadczonych specjalistów, którzy inaczej niż na B2B (czyli zwykle z naruszeniem prawa pracy) pracować nie chcą, „bowiem branża IT od wielu już lat preferuje ten elastyczny model współpracy”.

A więc państwo, zamiast walczyć z naginaniem prawa pracy, dostosowuje się to patologicznych zwyczajów. I wszyscy udają, że to jest w porządku. A przecież można korzystać z body leasingu, bo to nie on jest problemem, ale stawiając warunki w przetargu, że podmiot leasingujący zatrudnia leasingowanych pracowników zgodnie z Kodeksem pracy, czyli na etacie.

REKLAMA

Że co? Że wtedy nikt by do przetargu nie stanął, bo nikt w branży IT tak nie zatrudnia? No właśnie.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA