Jakkolwiek to dziwnie brzmi, to prawda. Rząd szykuje nowe przepisy, które zabronią sieciom handlowym sprzedaży zbyt dużej liczby produktów marek własnych – w 99 proc. to oczywiście najtańsze pozycje sklepów. Sami zobaczcie, czy argumentacja ma sens.
Za zmianami stoi Ministerstwo Rolnictwa. Wiceminister tego resortu powiedział serwisowi wiadomościhandlowe.pl, że pracuje nad tym, by wprowadzić ograniczenie udziału marek własnych w ofercie sklepów.
Co ciekawe, i dzisiaj nie ma w tym zakresie wolnej amerykanki. Wiecie, że polskie prawo przewiduje, że jeśli produkty marek własnych stanowią więcej niż 20 proc. w obrotach sklepu, uznawane jest to za akt nieuczciwej konkurencji? Ciekawe, że sprzedaż tanich produktów tylko trochę jest uczciwe, a sprzedaż tanich produktów trochę więcej już nie. A nie mówimy tutaj przecież, że „tanio” jest za tanio, bo po cenach dumpingowych, ale po prostu tanio. A wszyscy wiemy, że marki własne sieci handlowych są zwykle najtańsze.
Tanie produkty, ale dobrej jakości
Podstawowy powód tej taniości to zresztą wcale nie fakt jakiejś wyjątkowo niskiej jakości produktów czy innych szkodliwych dla konsumenta czynników, bo często są to dokładnie te same produkty co markowe, tylko wystawione na półkę w innym opakowaniu. Podstawowy powód to fakt, że marki te się nie reklamują, mają zwykle badziewne opakowania i po prostu odpadają koszty marketingowe.
Wracając do rzeczy, przepisy dotyczące limitu 20-procentowego udziału marek własnych już mamy, ale według branży są one dziurawe, więc wszyscy mają je w nosie. Żeby wyciągnąć konsekwencje z tego, że jakiś sklep je łamie, trzeba sięgnąć po powództwo cywilne, a to zdaniem Polskiej Izby Handlu jest bezsensowne i nieskuteczne.
Więcej o sieciach handlowych przeczytasz na Bizblog.pl:
Jak tu jest tanio, to gdzie indziej będzie za drogo
Ale dlaczego to właściwie źle, jeśli sieć handlowa sprzedaje dużo produktów pod marką własną? Argumentacja jest taka, że producent towaru wobec ogromnego popytu na marki własne często decyduje się stworzyć dedykowaną linię produkcyjną specjalnie dla konkretnej sieci handlowej. A wtedy zaczyna się od tej sieci uzależniać, a jego pozycja negocjacyjna staje się słabsza. Skończyć może się na tym, że potentaci handlu mogą z polskich producentów wysysać krew.
Inny argument jest taki, że jak już producentowi ubędzie za dużo tej krwi, to zechce sobie odbić na pozostałych odbiorcach towarów, żeby wyjść na swoje, i ostatecznie innym, mniejszym sklepom będzie sprzedawał jeszcze drożej. Ma to sens? Jakiś ma. Ale to tylko perspektywa przedsiębiorców - próba regulowania relacji na linii producent - sklep. Nie ma w tej układance konsumentów. Jak ich dołożymy, okaże się, że oni akurat będą stratni.
Dziś bowiem, jak wynika z raportu „CPS GfK. Private Brands 2023“, marki własne stanowią 25 proc. sprzedaży dóbr szybko zbywalnych, czyli żywności czy chemii. A właściwie 25 proc. mają stanowić w 2025 r. Skoro dziś mamy ograniczenie na poziomie 20 proc., a wiceminister nie mówi o uszczelnieniu przepisów, ale o dalszym obniżeniu tego odsetka, to znaczy, że za wiele produktów Polacy po prostu będą musieli płacić drożej, bo te najtańsze „zamienniki” znikną.