Najpierw w 2022 r. w Republice Południowej Afryki próbowano wprowadzić w życie zakaz dla nazewnictwa mięsopodobnego dla produktów roślinnych. Teraz Francja zwróciła się w tej sprawie do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. I powoli ta mięsno-roślinna awantura zaczyna pobudzać producentów z innych krajów. Jako wegetarianin, skręcający lekko w stronę weganizmu, powiem wam jedno: obchodzi mnie to tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Nakręcana przez Francję awantura ma sporą szansę rozlać się na całą Europę. Francuska Rada Stanu chce wiedzieć, czy dekret zakazujący używania określeń mięsopodobnych w odniesieniu do produktów pochodzenia roślinnego jest zgodny z prawem UE. Paryża interesuje to, czy sam może wprowadzić w życie takie przepisy i inne kraje również, czy też może niezbędna w tym względzie jest zgoda Brukseli. Europejska Unia Wegetariańska niezmiennie uważa, że obowiązujący od 2021 r. we Francji dekret narusza prawo UE. Zdaniem ekspertów wyrok w tej sprawie dotyczyć będzie całej Europy.
Wynik tej sprawy sądowej będzie miał daleko idące konsekwencje dla etykietowania żywności roślinnych zamienników mięsa w całej Unii Europejskiej. Zapewnienie konsumentom dokładnych i przejrzystych informacji na temat kupowanych przez nich produktów jest niezwykle istotne, zwłaszcza że zapotrzebowanie na roślinne alternatywy stale rośnie - uważa Ronja Berthold, menedżerka ds. polityki w Europejskiej Unii Wegetariańskiej.
Awantura o mięso i roślinne zamienniki. Kogo to obchodzi?
Tak sobie myślę, że ten spór powinien mnie przecież żywo interesować. Od lat nie jem mięsa, a tak po prawdzie, nie licząc dosłownie dwóch, czy trzech produktów, bliżej mi nawet do weganina niż do wegetarianina. Roślinne zamienniki mięsa tym samym są obecne w mojej diecie. Po latach prób i błędów całkowite odrzuciłem soję, nie za bardzo przepadam za boczniakiem. I celuję najchętniej w produkty z grochu. Próbowałem też te na bazie białka konopnego i po cichu trzymam kciuki za to, żeby pojawiły się w naszych sklepach jeszcze w tym roku, zgodnie z zapowiedzią.
Czytam więc informację o legislacyjnej ofensywie Francji, drapię się po głowie i zastanawiam się, jakie w tym względzie mam zdanie. Czy mnie rzeczywiście interesuje bardziej nazwa produktu, czy jednak jego skład i data spożycia? Czy wegetarianin po spożyciu roślinnego zamiennika bezczelnie nazwanego na przykład kiełbaski grillowe dostaje naprzemiennie czkawki i wyrzutów sumienia? I kierowany nimi popędzi zwrócić danie, okraszone mięsnym skojarzeniem? No bo przecież jak to: nie je mięsa, ale udaje, że jest inaczej? Co za wegeoszust!
Przecież nie o dietę tutaj chodzi, a o pieniądze
Nie wiem, jak inni niejedzący mięsa, ale ja osobiście takich wyrzutów sumienia nie mam żadnych i nigdy wcześniej nie miałem. Moje grochowe produkty mogą nazywać się dowolnie i kojarzyć się jak najbardziej z mięsną wyżerką. Nie mam z tym żadnego problemu. Może jestem jakiś dziwny, ale zdecydowanie bardziej niż nazwa obchodzi mnie ich smak, skład i data spożycia. Bo żołądek swój traktuje praktycznie, a nie ideologicznie.
Tyle tylko, że tutaj nawet o ideologię przecież nie chodzi. Ta miałaby się kruszyć pod naporem mięsnego nazewnictwa? Bzdura na resorach. A jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o? Tak, dokładnie, o pieniądze. I nie inaczej jest w tym przypadku. Lobby mięsne kapnęło się, że zaczyna być w odwrocie. Sklepowe półki zalewają roślinne zamienniki udające mięso, co spowodowało, że zaczęli po nie sięgać też inni, nie tylko wegetarianie. Efekt? Producenci mięsa zaczęli już tracić, albo przewidują, że tak się stanie już niedługo. I stąd ta legislacyjna ofensywa. Żeby producentów roślinach zamienników wziąć trochę na krótszą smycz i tym samym pozwolić sobie na spokojne zarobki przez kolejne lata. Choć nie wiem, jak inni, ja i tak po kotleta z grochu sięgnę niezależnie od jego nazwy.