Kłótnia o polski atom. Musimy być mądrzejsi niż Brytyjczycy
Bawią mnie spory o to, gdzie w Polsce ma powstać pierwsza elektrownia jądrowa. Jak zwykle jest w tym też dużo polityki więc jesteśmy świadkami wzajemnego obrzucania się błotem. Tymczasem przecież ma to znaczenie drugorzędne, o ile w ogóle jakieś ma. Zdecydowanie istotniejsze jest to, kiedy ta budowa będzie mogła ruszyć z miejsca. Eksperci są zgodni: termin 2026 r. z pierwotnej Polityki Energetycznej Polski do 2040 r. jest nie do dotrzymania. Trzeba więc mocno trzymać kciuki, żeby u nas nie skończyło się tak, jak w Wielkiej Brytanii, gdzie francuskie EDF kolejny raz opóźnia atomową inwestycję i zwiększa przy okazji jej kosztorys.
Chyba nie jest dla nikogo tajemnicą skąd w ostatnich tygodniach taka burza wokół lokalizacji pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej? Do tej pory pewnikiem była gmina Choczewo. Ale kilka tygodni po wyborach parlamentarnych zaczęły pojawiać się informacje o tym, że być może jednak lepszą miejscówką będą okolice Żarnowca. Wmieszać miał się w to nowy wojewoda pomorski, mianowany przez premiera Donalda Tuska - Beata Rutkiewicz. Przecież i Choczewo i Żarnowiec leżą w województwie pomorskim.
W czym więc kłopot? W samorządowych ambicjach. Idą o zakład, że po zmianie władzy w województwie niektórzy urzędnicy zaczęli szybciej przebierać nogami. Może ktoś z Żarnowca znał nową panią wojewodę i starał się szybko zmienić bieg historii. Przecież budowa elektrowni jądrowej oznacza kolosalne zyski, tysiące miejsce pracy i jeszcze jedno nie do przecenienia dla polskich samorządowców, czyli prestiż. Jest się o co bić? Pewnie, że tak. I już pomorscy samorządowcy zaczęli wykorzystywać swoje kontakty w mediach i lobbować. Na szczęście szybko w to wszystko wtrącił się rząd.
Nie ma podstaw do zmiany lokalizacji pierwszej polskiej elektrowni jądrowej na Pomorzu - ogłosiło wszem i wobec Ministerstwo Klimatu i Środowiska, podkreślając jednocześnie, że wybór Choczewa jest ostateczny.
Elektrownia jądrowa: ważniejsze są terminy, a nie lokalizacja
Bardzo żałuję, że takiej burzy nie widzimy cały czas jeżeli chodzi nie o lokalizację pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej, ale o terminy jej budowy. Przypomnijmy: prace w Choczewie mają ruszyć (taki plan cały czas jest aktualny, a nowego nie ma) w 2026 r. Budowa z kolei ma zakończyć się w 2033 r. A dziesięć lat później, w 2043 r. – jak wskazywała pierwotna wersja PEP2040 – razem z drugą państwową elektrownią jądrową, powinniśmy mieć już 6–9 GW mocy pochodzącej z siłowni jądrowych. Taki harmonogram wpisywał się również w ten z umowy społecznej z górnikami, gdzie ustalono, że ostatnia kopalnia będzie wygaszona w 2049 r.
Więcej o elektrowni jądrowej przeczytasz na Spider’s Web:
Ale w tak zwanym międzyczasie pojawiły się co najmniej dwa duże znaki zapytania. Pierwszy to ten związany z notyfikacją tej umowy przez Komisję Europejską. Na początku lutego do Brukseli ma udać się reprezentacja polskiego rządu, ale o sukces będzie bardzo trudno. Przecież Polska chce zamykać ostatnią kopalnię raptem na rok przed osiągnięciem przez UE neutralności klimatycznej. Znak zapytania nr 2 dotyczy zaś samego startu budowy polskiej elektrowni jądrowej. Analitycy uważają, że dochowanie 2026 r. jest już po prostu niemożliwe.
Jako że nie zaczniemy prac przygotowawczych w Choczewie na wiosnę 2024 r., tylko może na wiosnę 2025 r., to termin uruchomienia przesunął nam się już na 2035 r. - przy założeniu braku opóźnień w fazie zasadniczych robót - twierdzi Daniel Radomski, ekspert energetyczny.
Może być i później i drożej, ze szkodą dla transformacji
Przykładów na opóźnienia w energetyce jądrowej jest mnóstwo. Pod koniec 2022 r. na zachodnim wybrzeżu Finlandii uruchomiono trzeci reaktor elektrowni jądrowej Olkiluoto. Z prawie 13-letnim opóźnieniem. Przed chwilą zaś francuskie EDF poinformowało, że data rozpoczęcia budowy reaktora Hinkley Point C o mocy 3,2 GW w Wielkiej Brytanii opóźni się co najmniej do 2029 r. Pierwotnie Francuzi obiecywali Brytyjczykom, że inwestycja zakończy się już w 2017 r. Potem padła data 2027 r., która też już nie jest aktualna. Podobnie jak wydłużający się stale termin, puchną również koszty. Początkowo EDF wyliczał, że budowa reaktora pochłonie 18 mld funtów. Potem ten koszt urósł do 25–26 mld funtów. A teraz, przy okazji kolejnego przesunięcia terminu rozpoczęcia budowy, Francuzi pokazali nowe szacunki na poziomie od 31 do 34 mld funtów.
Hinkley Point C nie jest projektem rządowym, dlatego za wszelkie dodatkowe koszty lub przekroczenia harmonogramu odpowiada EDF i jego partnerzy i w żadnym wypadku nie spadną na podatników - uspokaja Brytyjczyków Departament Bezpieczeństwa Energetycznego.
Tylko, że w Polsce może być ciut inaczej. U nas mówimy o państwowej inwestycji i wszelkie perturbacje, także finansowe, będą dotyczyć podatników. Również te związane z opóźnieniami. Bo i dłużej będziemy czekać na atom, tym dłużej też będziemy związani z brudnym i coraz też droższym (dzięki ETS) węglem. Już teraz, głównie przez paliwa kopalne, jesteśmy czerwoną latarnią Europy jeżeli chodzi o jakość powietrza, a może być pod tym względem jeszcze gorzej.
Luka wytwórcza uderzy w całą gospodarkę
Na razie wiemy, że nic nie wiemy. Ministerstwo Klimatu i Środowiska ma przygotowywać nowe strategie energetyczne, w tym poprawioną Politykę Energetyczną Polski do 2040 r. Ale nie wiadomo, kiedy ma to nastąpić. Przed górnikami nowa władza na razie rozpościera czerwony dywan. Nie słychać o jakiś konkretnych rozmowach z nimi. Może czekamy na nowe zarządy spółek węglowych. Tam do zmiany warty ma dojść na początku lutego.
Ale dłuższe czekania na atom, w objęciach węgla, nie oznacza tylko wyższych rachunków za prąd. To niebezpieczne dla całej polskiej gospodarki. Przecież po 2030 r. - zgodnie zresztą z szacunkami resortu klimatu i środowiska - w Polsce ma pojawić się luka wytwórcza na poziomie od 4 do nawet 11 GW. Dlaczego? Bo nasze bloki węglowe już ledwo zipią. Z analizy Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) wynika, że ich średni wiek to już prawie 50 lat.
Największy udział w rynku mocy mają elektrownie, które powstały w latach 1971–1980 - stanowią one ok. 35 proc. zainstalowanych mocy - twierdzi PIE.
Wychodzi więc na to, że my po prostu więcej czasu do zmarnowania nie mamy. Musimy zminimalizować wszelkie opóźnienia związane z elektrownią jądrową i jednocześnie określić jakąś konkretną ścieżkę odchodzenia od węgla. Jeżeli pójdziemy inna drogą, to dystans do Europy Zachodniej znowu urośnie do niebotycznych rozmiarów, za co z pewnością wdzięczne nam będą przyszłe pokolenia. Lokalizacja naprawdę nie ma znaczenia.