Masz 80 proc. szans, że zachorujesz na raka. Lekarz na to: to wróć, jak już go dostaniesz. Tak właśnie wygląda profilaktyka w Polsce. I nawet nie chodzi już tylko o pieniądze, bo z nimi, owszem, też mamy problem - na profilaktykę zdrowotną wydajemy najmniej w UE, mniej niż Rumunia i Bułgaria, 20 razy mniej niż Niemcy. Ale poza pieniędzmi nie mamy też na nią ochoty, bo jak już ktoś ma chęci, bo wie, że zachorowanie na nowotwór to tylko kwestia czasu, to najpierw musi zebrać pół roku kopniaków, zanim jakaś placówka go przyjmie.
![wydatki_na_zdrowie_onkologia_profilaktyka](https://ocs-pl.oktawave.com/v1/AUTH_2887234e-384a-4873-8bc5-405211db13a2/bizblog/2025/02/shutterstock_1951353655.jpg)
Tej ochoty na badania profilaktyczne nie mają też pacjenci - przyznajmy to od razu. Doskonale widać to po efektach programu Profilaktyka 40 Plus, który działa od 1 lipca 2021 r. Jego zadaniem jest wykrywanie ryzyka najczęstszych chorób cywilizacyjnych, jak cukrzyca, nadciśnienie, choroby serca, zaburzenia pracy wątroby i nerek, czy nowotwory. Program był kilka razy wydłużany, raz do końca czerwca 2024 r., potem jeszcze do końca grudnia 2024 r., ostatnio do 30 kwietnia 2025 r., a i tak skorzystało z niego tylko 4 mln osób z 20 mln uprawnionych.
No nie za wiele.
Profilaktyka. Polska na liście wstydu
Idąc na skróty, można by więc powiedzieć, że zatrważające dane Eurostatu, które niedawno poznaliśmy, nie są takie straszne, bo po co wydawać pieniądze na coś, czego Polacy nie chcą?
A dane te pokazują, że o ile średnio w UE na jednego mieszkańca wydatki na profilaktykę zdrowotną wynoszą 202 euro (a właściwie tyle wynosiły w 2022 r., bo za ten okres mamy pełne dostępne dane), o tyle w Polsce to jedynie 22 euro. Nawet Bułgaria i Rumunia wydają na ten cel więcej, bo odpowiednio 31 i 24 euro. Z kolei w Niemczech, czyli kraju, który wydaje najwięcej na to, żeby zapobiegać, zamiast leczyć, to 458 euro.
Albo od innej strony: średnio w UE na profilaktyczną opiekę zdrowotną wydaje się 5,5 proc. całkowitych wydatków na opiekę zdrowotną, tymczasem w Polsce to jedynie 1,9 proc. Gorzej niż my wypada tylko Malta ze wskaźnikiem 1,2 proc.
Więcej na temat składki zdrowotnej przeczytasz tu:
A więc Polska zdecydowanie woli leczyć niż zapobiegać, choć to znacznie droższe. I ta preferencja potrafi przyjąć naprawdę absurdalne formy.
Opowiem wam historię trzech różnych kobiet. Nie, nie świadczą one o tym, jak działa profilaktyka zdrowotna w całej Polsce, bo to historie z Warszawy i okolic, wiem, że na przykład w Poznaniu nie miałyby prawa się wydarzyć, w wielu innych miastach też nie, generalnie w stolicy jest najgorzej, bo system jest najbardziej przeciążony i lepiej tu nie chorować na nic.
Nie świadczą też dobrze o profilaktyce na każdym froncie opieki zdrowotnej - to opowieści z frontu onkologicznego, które obserwowałam w swoim otoczeniu z bliska na własne oczy.
Jesteś jak Angelina Jolie. Czyli profilaktyka onkologiczna w praktyce
Już wiesz, że masz mutację genu BRCA1 - to dla ciebie oznacza, że prawdopodobieństwo zachowania na raka piersi masz na poziomie 80 proc., czyli w sumie masz niemal pewność, pytanie tylko, kiedy to się stanie. Do tego jeszcze z 60 proc. szans na raka jajnika - niby lepiej, ale w gruncie rzeczy gorzej, bo jak już zachorujesz, będzie naprawdę trudno - ten rodzaj raka rzadko wykrywa się na wczesnym etapie rozwoju. Inaczej mówiąc: często jest już pozamiatane.
Zanim tam doszłaś - tam, czyli do wiedzy o obciążeniu genetycznym, już była niezła ścieżka zdrowia. Na raka zmarła matka i ciotka, czyli wszystkie kobiety w tej linii na drzewie genealogicznym. Ciotka miała dwie córki - obie już zachorowały na raka. Miała też dwie wnuczki - jedna też już ma to za sobą. Po śmierci matki i ciotki reszta kobiet w rodzinie zrozumiała, że coś tu jest nie tak, i rzeczywiście okazało się, że niemal wszystkie są nosicielkami mutacji BRCA1 - tej samej, o której zrobiło się głośno w 2013 r., bo jej nosicielką jest też Angelina Jolie, która z tego powodu przeprowadziła u siebie profilaktyczną podwójną mastektomię, która niemal do zera redukuje ryzyko zachorowania na raka piersi.
Dobra, badania genetyczne musisz zrobić i ty. Tylko że w tym czasie trwa pandemia, która spotęgowała problem leczenia nowotworów i piekielnie wydłużyła kolejki do onkologów. Dzwonisz do Centrum Onkologii w Warszawie i dowiadujesz się, że kolejka do poradni genetycznej jest na dwa i pół roku, ale i tak cię do niej nie zapiszą, bo pierwszeństwo mają ci, którzy na raka już zachorowali, więc wróć, jak już cię ten rak dopadnie.
Nikt nie wie, co z tym zrobić, gdzie cię wysłać - ani lekarz rodzinny, ani twój ginekolog. Ręce opadają i zakopujesz sprawę pod dywan.
Dwa lata później ją odkopujesz, bo to przecież nieodpowiedzialne tak ignorować zagrożenie. Dostajesz skierowanie od swojego lekarza rodzinnego, trafiasz znów do Centrum Onkologii w Warszawie w sumie już po trzech miesiącach, w drzwiach lekarz pyta, co panią sprowadza. I jak słyszy odpowiedź, wyprasza cię z gabinetu, bo on się zajmuje tylko chorymi, a nie przyszłymi chorymi.
Dokąd masz iść? Odsyła dwa piętra niżej, ale tam mówią, że skierowanie nie takie, a jak zdobędziesz odpowiednie, to i tak nic ci to nie da, bo kolejka na pół roku, a za trzy miesiące kończą się środki przeznaczone na ten program profilaktyczny, więc nie ma sensu się zapisywać. Nowa pula pieniędzy pewnie będzie, ale system działa tak, że dopóki nie są przyznane, pacjentów się nie zapisuje. Więc może wróć za pół roku, ale gwarancji nie dajemy.
Zaczyna się robić czeski film.
W końcu ogrywasz system i znajdujesz prywatną klinikę leczącą niepłodność, która nie wiedzieć czemu ma kontrakt z NFZ na wykonywanie badań genetycznych na mutacje BRCA. A więc masz to! Wyniki, że masz tylko jedną szansę na pięć, że nie zachorujesz na raka.
Zdrowych się nie leczy
Ale to przecież dopiero początek, bo teraz coś z tym trzeba zrobić. Masz dwie możliwości: zrobić mastektomię, jak Angelina Jolie i jeszcze wyciąć jajniki i wszystkie okoliczne narządy, albo nie decydować się na taką prewencję, tylko badać się co sześć miesięcy, żeby zagrożenie wykryć jak najwcześniej.
Taka opieka profilaktyczna ma nawet swoją nazwę, bo niby mamy w Polsce programy dla osób obciążonych ryzykiem zachorowania na nowotwór. Tylko tak się składa, że nikt nie wie, gdzie i kto je realizuje. Twój lekarz rodzinny nie wie, twój ginekolog nie wie, placówki, które leczą nowotwory, nie wiedzą, one tylko leczą, jak już się choroba pojawi. Placówki, które jeszcze rok temu brały udział w takim programie profilaktycznym, a teraz nie biorą, też nie wiedzą, kto w okolicy bierze.
Ok, Ministerstwo Zdrowia akurat w tym okresie zmieniło zasady finansowania profilaktyki onkologicznej i dlatego zrobił się zamęt. Ale ktoś to przecież musi wiedzieć, gdzie odsyłać takich pacjentów. Kto, jak nie NFZ, który jest płatnikiem. Piszesz do NFZ z prośbą o wskazanie placówek. Wskazują trzy na terenie województwa. Żadna z nich nie chce z tobą rozmawiać, bo kolejki, bo chorych dużo, więc zdrowymi się nie zajmują.
Zaczynasz rozumieć, że masz trzy wyjścia: przeprowadzić się do innego województwa, gdzie wiesz, że to działa, zoperować się, czyli wyciąć sobie kilka części ciała, w których kiedyś może pojawić się rak, mimo że tego nie chcesz, albo zignorować wiedzę, że cię i tak dopadnie, położyć się i czekać.
Kobieta, o której piszę, w końcu trafiła do szpitala realizującego program profilaktyki i jest pod stałą kontrolą raz na sześć miesięcy. Trafiła tam dzięki radom innych kobiet z grupy na Facebooku, bo żadna placówka medyczna i żaden napotkany na tej drodze lekarz nie był w stanie jej poinformować, dokąd ma iść. Ta droga trwała ponad dwa lata, z czego ostatnie cztery miesiące to było dzwonienie po placówkach medycznych, po skierowania, po porady, googlowanie informacji dokładnie każdego dnia. W końcu wyszarpała, ale w międzyczasie milion razy chciała już na tego raka chorować - byłoby łatwiej.
Ruch to zdrowie, to sobie pobiegaj
Miała pecha? Nierozgarnięta jakaś? Przecież minister zdrowia co chwilę ogłasza… internet mówi… Mówi, ale rzeczywistość to zupełnie co innego.
I oto wjeżdża historia numer dwa: mama i ciotka już po mastektomii, więc onkolog mamy widzi, że coś tu nie gra i przyjmuje pod swoje skrzydła dwie córki - co roku robi badanie USG piersi w tej samej placówce, trzyma rękę na pulsie, żeby ewentualne zmiany wykryć jak najszybciej. Wszystko w jednym z warszawskich szpitali i tak to już od dziesięciu lat.
Aż tu nagle zeszłego roku pani radiolog wykonująca USG pyta: a po co pani tu? A bo matka, bo ciotka, bo profilaktyka… „Ja tu się zajmuję poważnymi przypadkami, a nie profilaktyką” - odpowiedziała i odesłała do pierwszej lepszej przychodni, w której można sobie zrobić USG. Żeby było śmieszniej, ów szpital na swojej stronie internetowej informuje, że prowadzi profilaktykę raka piersi.
Podobnie, jak w przykładzie numer trzy: tym razem inny szpital warszawski chwali się, że jego pracownia mammografii jest jedną z najlepszych w Polsce i zachęca do wykonywania badań profilaktycznych, bo bierze udział w programie Populacyjnego Programu Wczesnego Wykrywania Raka Piersi, więc terminy oczekiwania są bardzo krótkie, a na swojej stronie internetowej szpital podaje, że nie trzeba żadnego skierowania.
Pierwsze, o co prosi pani w rejestracji? Skierowanie.
Wracasz do lekarza po skierowanie i znów odbijasz się od ściany. Numer skierowania? System elektroniczny? Jaki system? Skierowanie ma być wydrukowane!
W sumie można pomyśleć, że taka ścieżka zdrowia to właśnie profilaktyka, bo ruch jest ważnym czynnikiem antynowotworowym. Gdyby nie to bieganie od placówki do placówki, bo wszędzie mają cię w nosie, dopóki jesteś zdrowy, to jednak jest to stres, który akurat nowotwory kochają.