Podwyżki cen prądu doprowadzą wkrótce do zamieszek. Dlatego rząd tyle wydaje na wojsko
To tylko pozory, że drut kolczasty, który Polska rozwija na granicy z Białorusią to zupełnie inna bajka o współczesnym świecie niż opowieści o podatku od mięsa czy o drogim prądzie. To dokładnie ta sama bajka. Która na dodatek stanie się koszmarem.
Wzrost cen energii, żywności, imigranci na granicy z Białorusią – to wszystko jest ze sobą powiązane. Naprawdę. Niedawno miliarder, prezes Blackstone Stephen Schwarzman, powiedział, że wysokie ceny energii prawdopodobnie wywołają niepokoje społeczne na całym świecie. Przesadza? Przecież rządy zaraz będą dopłacać nam do rachunków za prąd i gaz, więc nie ma się co pieklić.
Przeciwnie. Prezes BlackRock Larry Fink dodaje, że rządy skupiają się na ograniczaniu podaży paliw kopalnych bardziej niż popytu, a to wcale problemu nie rozwiązuje. Energia będzie zaraz droższa, a w ślad za nią coraz droższa będzie choćby żywność. I wysoka inflacja wcale nie będzie przejściowa, a zostanie z nami na długo.
To też nie powód do zamieszek powiecie? Może w perspektywie roku nie. Ale czy nie jest tak, że cały czas wyobrażamy sobie, że za chwilę znów wszystko wróci do normy i będzie jak dawniej?
Z raportu bank HSBC „Sustainable financing and investing survey 2021” wynika, że zrównoważony rozwój jeszcze nigdy nie był tak ważny dla rządów, inwestorów i przedsiębiorców. Brzmi dobrze.
Równocześnie opowiadamy sobie, że mamy cele klimatyczne na 2050 r. I niby wiadomo, że są one trudne do osiągnięcia, ale kręcenie się wokół nich w zasadzie niespiesznie też nas jakoś uspokaja. Według szacunków Komisji Europejskiej, by osiągnąć cel redukcji emisji do 2030 r. o 55 proc. względem 1990 r., Europa potrzebuje inwestycji w wysokości 350 mld euro rocznie. Okej, więc znajdźmy te pieniądze. Tu dyskusja się właściwie zamyka, a powinna się rozpoczynać. Bo redukcja emisji CO2 wcale naszego problemu nie rozwiąże. Ba! Może nam nawet zaszkodzić.
Fantastycznie wyjaśnia to Edwin Bendyk, prezes Fundacji Batorego w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim.
Co tam węgiel, mięso to największy wróg
Bo to jest tak: mamy tak naprawdę trzy gazy cieplarniane, nie jeden: dwutlenek węgla, metan i podtlenek azotu. Świat skupia się na jednym – CO2.
Gdy spalamy paliwa kopalne, zwłaszcza węgiel, emitujemy do powietrza również związki siarki, które z kolei mają efekt chłodzący. Gdyby nie one, to średnia temperatura Ziemi byłaby obecnie nie o 1,1 st. C wyższa niż w epoce przedprzemysłowej, ale o 1,7 st. C wyższa. Więc jeżeli do 2040 roku skończymy ze spalaniem paliw kopalnych, to równocześnie zniknie efekt chłodzący wywołany przez związki siarki
– tłumaczy Edwin Bendyk w rozmowie ze Sroczyńskim.
CO2 kumuluje się w atmosferze. To, że nie produkujemy kolejnych porcji dwutlenku węgla, rozwiązuje więc problem tylko częściowo. A jednocześnie związki siarki się nie kumulują. A to znaczy, że skumulowany CO2 nadal będzie ogrzewać Ziemię, ale nie będziemy już produkować gazów ją chłodzących. To oznacza, że redukcja emisji CO2 przez ograniczenie spalania paliw kopalnych doprowadzi do szoku termicznego i jeszcze większego wzrostu temperatury na Ziemi.
Czy to znaczy, że jesteśmy w pułapce? Nie do końca. Tylko trzeba zacząć zwracać uwagę na inny gaz ze wspomnianej trójki – metan. On nie odkłada się w atmosferze, więc ograniczenie jego emisji natychmiast zredukuje wzrost temperatury.
To by nam zniwelowało skok spowodowany brakiem aerozoli siarki ze spalania węgla. Tyle że redukcja emisji metanu wymaga działań w zupełnie innych sektorach gospodarki niż energetyka, przede wszystkim trzeba wkroczyć w rolnictwo i hodowlę bydła. No i oczywiście ograniczyć wydobycie gazu ziemnego, czyli metanu, bo wielkie jego ilości wydostają się do atmosfery w trakcie eksploatacji złóż i przesyłu. Tyle że gaz ziemny uznawany jest w wielu projektach zielonej transformacji za paliwo przejściowe, które ma ułatwić zastąpienie węgla… Jak to wszystko ułożyć i zakomunikować ludziom, nie mam pojęcia
– mówi Edwin Bendyk.
Co w tym trudnego? Niby nic, a jednak. Bo od lat krzyczymy, że to CO2 jest winny. Bo zaczyna nas w końcu boleć odchodzenie od węgla, ropy, zaczyna to boleć Kowalskiego, który widzi to już boleśnie we własnym portfelu, a to przecież dopiero początek.
I jeszcze bardziej go zaboli, jeśli nie będzie mógł kupić taniego mięsa na obiad. Już dziś widać to wyraźnie w mediach społecznościowych, jak alergicznie reagują Polacy na hasło: przestańcie jeść nabiał i mięso w takich ilościach. Zresztą nie tylko Polacy, inne narody też, a nawet rządy krajów, szczególnie tych, których gospodarka opiera się na hodowli bydła jak choćby Argentyna.
Ba! Przecież UE subwencjonuje produkcję mleka i mięsa. Czy Unia nie wie o tym, że to prowadzi do katastrofy? Oczywiście że wie, jeśli wie o tym polskim publicysta. A więc tylko udaje. Ale kiedyś w końcu nie będzie mogła dłużej udawać. A wtedy właśnie wybuchną niepokoje. Bo tego nabiału i mięsa po prostu nie będzie. W ogóle na świecie, nie tylko przecież w Europie.
Będą za to blackouty i bieda, bo wszystko stanie się przez horrendalne ceny energii za drogie. Co z tym zrobią ludzie, jak myślicie? Będą migrować. A jak ceny żywności i brak środków na ogrzanie domu zimą ich nie wygonią z rejonów, w których żyją, to wygonią ich tajfuny albo susze.
I tu dochodzimy do drutu kolczastego.
To wojsko rządzi, nie naukowcy
Edwin Bendyk zwraca uwagę, że już teraz klimat staje się obiektem intensywnego zainteresowania wojskowych.
NATO w swojej strategii wprowadziło klimat jako główne zagrożenie dla porządku światowego, podobne rzeczy widać w najnowszych scenariuszach opracowanych przez kolegium amerykańskiego wywiadu i Departamentu Obrony. No, skoro klimat stał się zagrożeniem dla bezpieczeństwa międzynarodowego, to poszerzamy pulę odpowiedzi, robimy nie tylko to, co mówią naukowcy, lecz także to, co podpowiadają generałowie. Jeżeli konsekwencją zmiany klimatycznej będą gigantyczne ruchy migracyjne, no to zastanówmy się, co szybciej możemy zrobić: zwalczyć przyczynę, czy może szybciej postawimy mur?
– pyta prezes Fundacji Batorego.
I to nie jest tylko publicystyka. Niedawny raport amerykańskiego wywiadu pokazuje, że jeśli średnia temperatura atmosfery wzrośnie o 2 st. C, to dodatkowe 194 mln ludzi znajdzie się pod presją migracyjną. Co robią rządy państw? Zwiększają wydatki na ochronę granic.
Z raportu raportu „Global Climate Wall. How the world’s wealthiest nations prioritise borders over climate action” wynika, że najwięksi światowi emitenci CO2 wydają średnio 2,3 razy więcej na uzbrajanie granic niż na finansowanie klimatu. Są kraje, które wydają nawet kilkanaście razy więcej. W USA proporcja wydatków na ochronę granic do wydatków na ochronę klimatu wynosi 12 do 1.
Z raportu think tanku Transnational Institute, o którym pisze „Krytyka Polityczna”, wynika, że najprężniej odgradzająca się od uchodźców grupa siedmiu krajów wygenerowała wspólnie 48 proc. wszystkich emisji gazów cieplarnianych w historii. To zamożne kraje, które w latach 2013–2018 wydały ponad 33,1 mld dol. (wzrost o 29 proc.) na ochronę granic i kontrolowanie procesów migracyjnych, a jednocześnie w tym samym czasie na finansowanie działań związanych z klimatem kraje te przeznaczyły 14,4 mld dol.
Patrząc na szczegóły, USA, które są jednym z dwóch największych emitentów CO2 wydatki na ochronę granic wręcz potroiły w latach 2003–2021, a budżet Fronteksu, agencji granicznej Unii Europejskiej, od momentu założenia w 2006 r. wzrósł do dziś aż o 2763 proc.
Ta militaryzacja granic jest częściowo zakorzeniona w krajowych strategiach bezpieczeństwa klimatycznego, które od początku XXI wieku w przeważającej mierze przedstawiały migrantów jako zagrożenie, a nie ofiary niesprawiedliwości
– głosi raport Transnational Institute.
A na dodatek udowadnia, że za taką właśnie strategię bezpieczeństwa klimatycznego odpowiadają również największe światowe koncerny paliwowe, które są sygnatariuszami umów z liderami przemysłu zbrojeniowego i podmiotami świadczącymi usługi związane z utrzymaniem szczelności granic i bezpieczeństwa.
Przykład? Exxon Mobil współpracuje z L3Harris, jednym z największych amerykańskich dostawców usług obronnych, koncernem zbrojeniowym Lockheed Martin czy produkującym samoloty i helikoptery wojskowe Airbusem.
Bo na bezpieczeństwie też można zarobić. Prognozy Research And Markets wskazują, że wartość globalnego rynku bezpieczeństwa wewnętrznego i publicznego wzrośnie z 431 mld dol. w 2018 r. do 606 mld dol. w 2024 r.
A więc stawianie na ochronę granic zamiast na klimat to nie tylko krótsza i wygodniejsza ścieżka, ale też całkiem opłacalna dla prywatnych firm. To też jakieś wyjaśnienie tego, że walka o klimat jest w istocie pozorowana, a Unia zamyka oczy na metan. Otworzy je pewnie dopiero, kiedy znowu będzie za późno, bo migracje i zamieszki będą już trudne do opanowania. A wtedy pozostanie już tylko uczyć się od Polski, czyli stosować push-back, udając, że orkiestra nadal gra.