REKLAMA

Deweloperzy chcą nam wciskać mieszkania na wiecznej górce. A tu zonk, klienci zrobili ich na szaro

Deweloperom działającym w Polsce musi być trochę głupio. Tyle było gadania, że nie muszą obniżać cen, bo klienci i tak przyjdą do nich w końcu na kolanach i będą zmuszeni kupować mieszkania po stawkach z katalogów tworzonych na górce cenowej. A tu figa. Ci nieliczni, których stać jeszcze na kupno własnego lokum, pojechali za granicę i wracają właśnie z papierami od notariuszy mówiących po angielsku z wyraźnym hiszpańskim akcentem.

Deweloperzy chcą nam wciskać mieszkania na wiecznej górce. A tu zonk, klienci zrobili ich na szaro
REKLAMA

Rynek mieszkaniowy pada z hukiem, chociaż trzeba przyznać, że z wysokiego konia. W drugim kwartale tego roku sprzedaż lokali spadła o ponad 40 proc., a analitycy podkreślali, że branża cofnęła się w czasie do 2015 r. Deweloperskie eldorado nakręcone przez bajecznie tanie kredyty dobiegło końca.

REKLAMA

Nie, żeby nikt tego nie przewidział. Głosy mówiące o tym, że to ostatnie złote miesiące dla agentów z biur deweloperskich pojawiały się już pod koniec ubiegłego roku. Ci, którzy sądzili, że rzekoma bańka rynkowa pęknie z hukiem, mocno się przejechali.

Dlaczego? Ano dlatego, że deweloperzy postawili sobie za punkt honoru utrzymanie dotychczasowych cen. Po złotym okresie pandemii większość z nich jest zarobiona i nie czuje potrzeby wykonywania nerwowych ruchów. Poczekajcie, jeszcze sami do nas przyjdziecie – mruczą sobie pod nosem.

Zamiast potężnych rabatów pojawiły się więc drobne gesty w stronę kupujących. Coś w rodzaju: „hej, patrzcie, damy wam kilka tysięcy na wyposażenie mieszkania, to świetny interes.” Dobre sobie. To znaczy interes byłby świetny, gdyby podobne promocje pojawiły się rok temu, gdy rynek był rozgrzany do czerwoności.

Dzisiaj chętnych do zakupu trzeba szukać ze świecą. To mniej więcej tak, jakby handlarz samochodowy wystawił na sprzedaż auto, przez kilka miesięcy nikt by się do niego nie zgłosił, a pierwszemu chętnemu wspaniałomyślnie opuścił „na paliwo”.

Napisałbym, że Polacy na takie sztuczki się nie nabierają, ale to nie do końca prawda. Większość potencjalnych nabywców nawet się nad takimi ofertami nie zastanawia, bo już dawno straciła zdolność kredytową. Eksperci HRE Investments policzyli, że obecnie taka typowa w dużych miastach rodzina 2+1 może liczyć na 400 tys. zł pożyczki od banku i to pod warunkiem, że oboje rodziców wyciągają przynajmniej średnią krajową.

W Warszawie, Wrocławiu czy Gdańsku średnia cena za metr to 11-13 tys. zł. Łatwo sobie policzyć, że przy zadłużeniu się po uszy wystarczy na kawalerkę. Trochę mało jak na trzyosobową familię, a trzeba pamiętać, że zostaje ona wtedy z gołymi ścianami.

Mieszkania nie mogą być droższe? Potrzymajcie nam piwo

Ba, żeby było śmieszniej, to z ostatniego raportu Otodom.pl Bankier.pl wynika, że w sierpniu ceny w wymienionych wyżej miastach(poza stolicą delikatnie poszły w górę. I tyle z nadziei na cenowe okazje. Po kilku miesiącach zapaści w sprzedaży deweloperzy trzymają stawki po staremu.

Możliwe, że sprzedawcy liczą na wejście funduszy inwestycyjnych. Te ostatnie porobiły sobie jednak plany inwestycyjne liczone w najlepszym wypadku w tysiącach mieszkań w kilkuletnim horyzoncie czasowym. Tymczasem liczba lokali w puli się zwiększa.

W ubiegłym roku na nabywców czekało średnio ponad 11 tys. mieszkań, na początku tego roku liczba ta wzrosła do 13 tys., a teraz deweloperzy mają już ponad 15 tys. lokali. Już choćby po tym widać, że na rynku robi nam się nadpodaż i nawet przycięcie nowych inwestycji nie sprawiło, że deweloperom udało się utrzymać względną równowagę.

Możliwe, że historia potoczyłaby się inaczej, gdyby w biurach sprzedaży ktoś zawołał na głos, że Polacy nie są skazani na kupno mieszkań nad Wisłą. Ani nawet nad Odrą. Pod warunkiem, że dzisiaj ktokolwiek byłby tym jeszcze zainteresowany. Wciąż istnieje przecież wąska grupka konsumentów, którzy mają gotówkę w ręku i zastanawiają się, co z nią zrobić, ale zwyczajnie zarabiają na tyle dużo, że absurdalne wymogi banków nie powstrzymają ich przed wzięciem kredytu hipotecznego.

Deweloperzy tę grupę skutecznie zniechęcili. Skąd ten wniosek? Bo nasi rodacy rzucili się na zakupy w innych krajach. Prym wiedzie Hiszpania, gdzie między marcem a majem Polacy kupili 740 domów i mieszkań. To wzrost o 226 proc. w porównaniu z ubiegłym rokiem i o 46 proc. więcej niż w poprzednim kwartale.

REKLAMA

Kupującymi nie są rzecz jasna biedne rodziny szukające czterech kątów. To wyżej sytuowana klasa średnia, rozglądająca się za drugim domem, albo inwestująca w najem krótkoterminowy. Z punktu widzenia deweloperów nie ma to przecież żadnego znaczenia. Nikt przy zakupie nie pyta, czy będziemy mieszkać w lokalu i czy będziemy w nim przez cały rok, czy tylko wpadniemy na kilka tygodni w wakacje.

Pieniądz to pieniądz. A ten przez pazerność deweloperów odpływa im właśnie na skąpane w słońcu wybrzeża Costa Brava i Costa Blanca, gdzie ceny nieruchomości idą w górę mniej więcej dwa razy wolniej niż w Polsce, a i ich poziom wyjściowy był przecież dużo niższy. Jak to szło? Chytry dwa razy traci?

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA