Nikt z nas zapewne nie przypuszczał, że w nowy rok 2024 wejdziemy, zastanawiając się nad tym, skąd tak naprawdę biorą się kursy walutowe. Albo może nawet głębiej: czym dokładnie jest to, na co patrzymy, kiedy patrzymy na kurs walutowy w jakimś serwisie internetowym.
Zwykle nie mamy powodu do tego, żeby zastanawiać się nad tym chociaż przez chwilę, ale afera z notowaniami złotego 1 stycznia prezentowanymi przez Google sprawiła, że nagle nic nie jest jasne, ani proste.
Nawet profesjonaliści pracujący na rynkach finansowych, kiedy uspokajali wzburzoną publiczność, podawali różne wytłumaczenia tego, co się stało. Proszę zauważyć: minister finansów pisał, że to błąd źródła danych:
Konrad Ryczko, makler i analityk z Domu Maklerskiego Banku Ochrony Środowiska napisał, że to wina „kosmicznego spreadu na nieaktywnym rynku”, co jest już zupełnie czymś innym, niż „błąd źródła danych”:
Z kolei szef Polskiego Funduszu Rozwoju, Paweł Borys zaproponował hipotezę, w której „jakiś duży podmiot w Azji zakwotował bardzo duży spread”:
Odpowiedzi nr 2 i 3 są dość do siebie podobne i sprowadzają się do tego samego. Są też zupełnie inne od odpowiedzi nr 1, ale prawidłowe mogą być wszystkie trzy. Aby tę zagadkę rozwikłać, trzeba wiedzieć, że na rynku walutowym (i każdym innym tak naprawdę) istnieją w każdym momencie trzy różne kursy. Istnieje kurs z oferty kupna, czyli tzw. bid, istnieje wyższy od niego kurs z oferty sprzedaży, czyli tak zwany ask. Istnieje też kurs ostatniej zawartej transakcji.
Czy Google podaje błędne dane cały czas?
Wydaje mi się, że minister Domański, pisząc, że nastąpił błąd źródła danych, zasugerował, że Google zaciągnął skądś (Business Insider wytropił, że z serwisu MorningStar) nie ten kurs co trzeba. Można nawet z dużym prawdopodobieństwem założyć, że był to kurs „ask”, czyli oferta sprzedaży. Dlaczego ten? Ponieważ 1 stycznia nie mogło być żadnego nowego kursu zawartej transakcji, bo banki tego dnia nie pracują. A oferta kupna, czyli „bid”, w wyniku znacznego spadku płynności na rynku odchyliłaby się w dół, a nie w górę.
Tylko że skoro uznajemy, że to kurs błędny, to trzeba pójść dalej i stwierdzić, że Google, a także inne serwisy internetowe podają takie właśnie „błędne” kursy przez cały czas. Dlaczego bowiem mieliby zmieniać źródło danych akurat 1 stycznia? Jednak skoro tak, to dlaczego takie afery nie wybuchają co drugi dzień? Odpowiedź dotyczy kwestii płynności. W normalnych warunkach, w dzień powszedni na prawidłowo funkcjonującym rynku różnica pomiędzy kursami bid i ask jest dla zwykłego konsumenta niezauważalna. Do tego różnica pomiędzy tymi dwoma kursami, czyli spread jest zawsze mniej więcej taka sama. Jeśli więc ask rośnie o pół grosza, to bid też rośnie o pół grosza, itd.
Transakcji natomiast jest tak dużo, że tak właściwie różnica pomiędzy bid, ask i kursem ostatniej transakcji jest widoczna gdzieś tam przy czwartej albo piątej cyfrze po przecinku. Dla kogoś, kto chce po prostu sprawdzić „po ile dzisiaj dolary”, to wszystko się zlewa w jedno i to samo, czyli na przykład: bid 3,9435, ask 3,9439 i kurs transkacji 3,9436, to jedno i to samo 3,94 zł. Dlatego Google kiedy jako kurs walutowy prezentuje akurat kurs najlepszej bieżącej oferty sprzedaży na rynku, bo kiedyś tak właśnie sobie postanowił, nie robi żadnego błędu, ani nikogo nie oszukuje. Zwłaszcza że podaje to wyłącznie w celach informacyjnych, transakcji walutowej za pomocą Googla i tak nie da się zrobić.
1 stycznia to jeden z niewielu dni w ciągu roku, kiedy nie pracuje żaden rynek na świecie. Co więcej, często bywa tak, że sporo wcześniej złożonych zleceń kupna, albo sprzedaży traci ważność z końcem miesiąca, albo końcem roku. Osobiście podejrzewam, że jakieś źródło danych, z którego korzystał MorningStar (bo ta firma, podobnie jak Google także nie jest pierwotnym źródłem danych o rynku walutowym, więc musi je zasysać od kogoś innego) „zresetowało” arkusz zleceń po północy i nagle okazało się, że w przypadku złotego, który akurat nie jest najpłynniejszą walutą w arkuszu, większość ofert zniknęła, więc kurs oparty o najlepszą ofertę sprzedaży, która w tym arkuszu pozostała pofrunął wysoko w górę. Nie znaczy to jednak, że ktokolwiek zawarł jakąś transakcje po takim kursie. Nikt więc nie zyskał, ani nie stracił. Był to po prostu efekt uboczny nagłego zniknięcia płynności z rynku, co można zrozumieć, biorąc pod uwagę, że był to 1 stycznia i rynek w tym momencie był praktycznie martwy. Takie rzeczy generalnie nie powinny się zdarzać, ale akurat tego dnia można je zrozumieć. Z pewnością też akurat tego dnia nie trzeba się nimi przejmować. 2 stycznia rynek ożył i wszystko wróciło do normy.
Na marginesie można zapuścić się w temat jeszcze głębiej i pofilozofować sobie nad tym, czym tak naprawdę są kursy walutowe, które widzimy w internecie. Według ostatniego raportu Banku Rozliczeń Międzynarodowych https://www.bis.org/statistics/rpfx22.htm o tym, jak wygląda globalny rynek finansowy, w 2022 roku codziennie na rynku walutowym zawierano transakcje warte 7,5 biliona dolarów. Czyli należy uznać, że jest to rzecz niewyobrażalna. Do tego pieruńsko skomplikowana, bo ten rynek dzieli się na transakcje spotowe, terminowe, opcyjnie i swapowe. I nie będę tu tłumaczyć, czym one się różnią, bo nie o to teraz chodzi. Chodzi o to, że jest to coś na kształt mrowiska w suchym lesie.
Dwa źródła danych
Transakcje walutowe zawierają pomiędzy sobą prawie wyłącznie banki i inne instytucje finansowe takie jak różnego rodzaju fundusze inwestycyjne. Udział podmiotów niefinansowych na tym rynku to niecałe 6 proc. Najważniejsze jednak jest to, że zdecydowana większość tych transakcji odbywa się w formie „over-the-counter”, czyli poza jakąkolwiek zcentralizowaną giełdą, która publikuje oficjalne kursy i notowania, tak jak dzieje się to w przypadku akcji spółek.
Uczestnicy tego rynku informacje o tym, co za ile można kupić i sprzedać czerpią głównie z dwóch źródeł, które są konkurencją dla siebie. To systemy komputerowe Bloomberga, który oferuje klientom specjalne terminale, oraz podobne urządzenia firmy Refinitive Eikon, która kiedyś była znana jako Reuters. Te dwie firmy dominują, ale nie są jedyne, są też inne, znacznie mniejsze. To jednak oznacza, że w tym samym momencie różne podmioty mogą zawierać transakcje na tych samych instrumentach po delikatnie innych kursach. Teoretycznie jest to możliwe. Trudno więc w danej chwili jednoznacznie i bezspornie wskazać co konkretnie jest obowiązującym kursem danej waluty. Do tego oczywiście te kursy ciągle się zmieniają, czasami nawet wielokrotnie w ciągu tej samej minuty. Jeśli więc ktoś chciałby wiedzieć po ile na rynku walutowym był dolar dzisiaj o 12:30, to możemy mieć z tym problem, bo minuta to zbyt długi okres.
Do tego sporo uczestników tego faktycznego, najprawdziwszego rynku walutowego oferuje potem usługi „forexowe” swoim klientom detalicznym, którzy z kolei mają do dyspozycji jeszcze delikatnie inne kursy walutowe, a do tego poruszają się po rynku kreowanym tylko dla nich przez ten jeden bank. Do tego z terminali Bloomberga nawet się nie zbliżają. Takich „lokalnych” rynków detaliczno-forexowych” na całym świecie jest bardzo dużo. Można więc kwestionować sam fakt istnienia jednego tylko rynku walutowego. Prawdopodobnie bliższe prawdy byłoby twierdzenie, że jest ich wiele, różnych, chociaż faktyczne różnice między nimi, jeśli chodzi o notowania, są w normalne dni znikome i dla zdecydowanej większości z nas zupełnie pomijalne. Dlatego na co dzień świat nie ma z tym żadnego problemu. Tylko raz na jakiś czas, na przykład kiedy nudzimy się 1 stycznia, nagle możemy dostrzec, jak bardzo to wszystko jest poplątane.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.