2,6 mln Polaków ma problem ze śmieciówkami. Jak go rozwiązać, pokazała… TVP Sport
Polski rynek pracy jest patologiczny. I wszystko jeszcze jakoś się kręciło, póki nie przyszedł koronawirus. Teraz 2,6 mln osób na umowach śmieciowych i samozatrudnionych może mieć duży problem, bo za chwilę nie będą mieć z czego żyć. Co na to polski rząd? Postanowił chwilowo pozamiatać to, co miał naprawić już kilka lat temu i obiecuje wypłacać 80 proc. minimalnego wynagrodzenia, czyli 1500 zł netto. Kilka dni wcześniej rękę do współpracowników na śmieciówkach wyciągnęła telewizja TVP Sport, która najwyraźniej po zastrzyku gotówki zaczęła realizować misję.
Zacznijmy od końca. W środę w południe premier Mateusz Morawiecki w asyście prezydenta Andrzeja Dudy ogłosił pakiet osłonowy wart 212 mld zł, który ma ochronić przedsiębiorców i gospodarkę przed kryzysem. Jednym z jego pięciu filarów są kwestie ochrony pracowników, którzy mogą stracić źródło utrzymania.
Ciekawe, że rząd zdecydował się wesprzeć nie tylko pracowników etatowych, ale również tych zatrudnionych na podstawie umowie o dzieło, zlecenie i samozatrudnionych, a takich osób mamy w Polsce ok. 2,6 mln. W ostatnim czasie pojawiały się bardzo poważne obawy, że to właśnie ta grupa pracowników w pierwszej kolejności zostanie pozbawiona środków do życia.
Rząd postanowił, że samozatrudnieni i pracownicy na tzw. śmieciówkach, jeśli stracą źródło utrzymania, otrzymają od państwa 80 proc. minimalnego wynagrodzenia, a więc 2080 zł brutto, 1502 zł netto. To gaszenie pożaru, do którego w ogóle nie powinno dojść, bo umowy śmieciowe to patologia polskiego rynku pracy na niespotykaną skalę.
TVP ratowała, zanim rząd wkroczył do akcji
Kilka dni przed tym, jak rząd ogłosił pakiet osłonowy dla gospodarki, chyba jako pierwsza swoimi współpracownikami zajęła się telewizja publiczna, a przynajmniej jej część.
TVP Sport przestraszyła się koronawirusa i tego, że wobec wstrzymania imprez sportowych, a więc i produkcji telewizyjnych, współpracownicy stacji nie będą mieli z czego żyć. Marek Szkolnikowski, szef TVP Sport zapowiedział niedawno na Twitterze, że stacja zamieni swoim współpracownikom nie mającym stałych umów, tzw. umowy śmieciowe na specjalne kontrakty, które pozwolą im przetrwać.
„Jesteśmy jedną wielką rodziną, nikt nie zostanie bez środków do życia" - napisał dyrektor TVP Sport, tłumacząc, że zmiana będzie dotyczyła osób regularnie pracujących na honorariach.
TVP stać na taki ruch, bo niedawno podpisem prezydenta otrzymała niemałe środki w formie rekompensaty z tytułu utraconych wpływów abonamentowych. KRRiTV zdecydowała, że do TVP trafi 1,71 mld zł z puli 1,95 mld zł przeznaczonych na media publiczne.
Ale to i tak ładnie ze strony TVP, że mając odpowiednie środki, chce zadbać o pracowników. Nie czepiajmy się też na razie tego, że ci współpracownicy, skoro regularnie pracują dla TVP, być może już dawno powinni być pracownikami zatrudnionymi na umowie o pracę. Tym być może zająć powinna się raczej Państwowa Inspekcja Pracy. W każdym razie, lepiej późno niż wcale.
Przykład dała Polsce też Norwegia
W ślad za pomysłem dyrektora TVP Sport poszli również Norwegowie. W pakiecie ratunkowym przyjętym w poniedziałek z powodu epidemii koronawirusa norweski rząd zadbał o pracowników, którzy nie mają stałej pracy, ale zarabiają nieregularnie na podstawie pojedynczych zleceń.
Samozatrudnieni i tzw. freelancerzy otrzymają 80 proc. swojego średniego wynagrodzenia z ostatnich trzech lat. Wynagrodzenia będą wypłacane od 17. dnia po utracie dochodu.
Zamienić umowy śmieciowe w etaty!
Polska zdecydowała się pójść w ślady Norwegów. Co prawda skromniej, bo 80 proc. pensji minimalnej to jednak nie to samo co 80 proc. średnich zarobków z trzech lat, ale jesteśmy jednak nieco biedniejszym krajem.
Mimo to, związkowcy pewnie nie są zadowoleni z planu ratunkowego ogłoszonego przez premiera Morawieckiego. Mieli bowiem inny pomysł. Chcieli wykorzystać okazję, by w końcu zerwać z patologią umów śmieciowych. A okazja rzeczywiście była dobra.
Piotr Szumlewicz ze Związku Zawodowego Związkowa Alternatywa proponował, by ratować pracownikow, zamieniając ich umowy śmieciowe w umowy o pracę. Pracodawcy w zamian za takie przekształcenie formy zatrudnienia otrzymywaliby pomoc od państwa i nie byli ścigani przez ZUS za zaległe składki. Pracownikowi, któremu zmieniłaby się umowa, okres na "śmieciówce" liczyłby się jako staż pracy.
Zanim podniesie się larum (które zresztą widać również w Norwegii), dlaczego wszyscy mają teraz płacić na tych, co na śmieciówkach nie płacili solidarnie składek, jedna mała uwaga: nie myślcie sobie, że każdy z tych 2,6 mln Polaków pracuje na umowie o dzieło albo założył działalność gospodarczą tylko po to, żeby nie płacić składek ZUS albo płacić mniejsze. Prawda jest niestety taka, że pracodawcy często zmuszają do tego pracowników, chcąc obniżyć koszty pracy. I często nie ma w tym winy ani cwaniactwa pracowników.
Piotr Szumlewicz szacuje, że nawet kilkaset tysięcy z tych 2,6 mln osób to ludzie, którzy wcale nie są „firmami” ani freelancerami, ale wykonują pracę w taki sposób, że powinni od dawna mieć etat. Nie mają tylko dlatego, że polski rynek pracy jest patologiczny.
Zaległe porządki
Jednym z haseł na ustach PiS, z którymi partia szła po władzę kilka lat temu, była walka z umowa śmieciowymi. To od wielu lat poważny problem polskiego rynku pracy, bo Polska wypada tu najgorzej w Unii Europejskiej.
Zresztą, nie jest to kwestia natury politycznej, bo poprzedni rząd PO-PSL również próbował się z tym uporać i nie bardzo się udało. W ostatnich latach oskładkowano jedynie umowy zlecenia, co przede wszystkim zrobiło dobrze kasie ZUS-u, ale niespecjalnie poprawiło bezpieczeństwo pracowników.
PiS nadał nawet Państwowej Inspekcji Pracy nowe uprawnienia polegające na tym, że jeśli podczas kontroli PIP uzna, że pracownik zatrudniony na śmieciówce de facto wykonuje stosunek pracy, może nakazać pracodawcy zamianę formy zatrudnienia na etat. Dotąd mógł o tym zdecydować sąd.
I co? I ta walka wcale nie jest bardziej skuteczna. W 2018 r. po interwencji PIP etat otrzymało 6,5 tys. osób, które dotąd pracowały na umowie cywilnoprawnej lub bez umowy. To o 10,5 tys. mniej niż w 2017 r.
Problem pozostał. Był mniej widoczny, dopóki wszystko się kręciło. Ale właśnie się zatrzymało. I przyszedł czas, żeby w końcu to posprzątać. Doraźne ratowanie sytuacji nie wystarczy. W końcu znów będzie normalnie i wtedy trzeba będzie się w końcu zabrać za zaległe porządki.