Patent na niepłacenie mandatów drogowych. Jak Polacy już go poznają, rząd znajdzie się w opałach
Gdy rząd ogłaszał w ubiegłym roku wprowadzenie nowego taryfikatora, kierowcy łapali się za głowy i portfele, skowycząc o parapodatku, którym premier Morawiecki uderza w biednych zmotoryzowanych. Ach, gdyby tylko ktoś wpadł na pomysł, w jaki sposób można uniknąć nowej daniny. Ze statystyk wynika, że przeciętny Polak nie podołał tej łamigłówce. Budżet wzbogacił się o grubo ponad miliard złotych.
Trochę sobie dworuję z kierowców, ale z drugiej strony jest mi też przykro. Polscy kierowcy mieli szansę pokazać, że daleko im do stereotypu zabijaków, który usilnie starają się przykleić im aktywiści. Zamiast tego udowodnili, że odczuwają niezrozumiałą potrzebę łamania przepisów za wszelką cenę. Tanie mandaty, drogie mandaty, nie ma znaczenia. Ograniczenia prędkości to tylko wskazówka, a stosowanie się do nich to przejaw słabości.
To nie mandat, to rządowy podatek!
Zgodnie z takim husarskim tokiem myślenia od razu po uchwaleniu nowej wysokości kar za łamanie przepisów drogowych, w mediach społecznościowych rozpoczął się lament, że nie chodzi o nic innego, jak o ściągnięcie z kierowców jak największych pieniędzy. Padały tezy, że posiadacze samochodów to jedna z najbardziej prześladowanych grup w Polsce.
Do pewnego stopnia jest to oczywiście prawda. Politycy najpierw perfidnie budują setki kilometrów dróg rocznie, by potem zakazywać poruszania się po nich z kosmicznymi prędkościami. A wiadomo, że jeździć 110 na godzinę to mogą sobie w Holandii. Polak do takiego upodlenia się nie doprowadzi. No chyba, że akurat jedzie przez niderlandzkie depresje, to wtedy tak. Bo łamanie przepisów okazuje się wówczas za drogie.
Czytaj też: Czy mogę nie przyjąć mandatu drogowego?
W Polsce przekraczanie prędkości miało stać się równie nieopłacalne. Sęk w tym, że kierowcy nie do końca zrozumieli sens wprowadzania nowego wyższego taryfikatora. Na Twitterze rozpętała się burza, że rząd chce tylko naszych pieniędzy.
Zmiana taryfikatora to nowy podatek
– grzmieli przeciwnicy nowych przepisów.
Trzeba przyznać, że zmotoryzowani podeszli do tego argumentu ze śmiertelną powagą. Okazało się bowiem, że po zmianie prawa liczba wystawionych mandatów spadła nieznacznie. Zupełnie jakby Polacy uznali, że skoro nowa danina już obowiązuje, to nie mamy nic do gadania, Trzeba płacić i płakać. Efekt?
Skarb Państwa obłowił się na kierowcach
W 2022 r. policja wystawiła łącznie 4,2 mln mandatów na kwotę prawie 1,4 mld zł. Do tego trzeba doliczyć efekty pracy innych służb mundurowych. Te ukarały kierowców 167 tys. razy i nałożyły na nich 57 mln zł kar.
A teraz porównajmy. Rok wcześniej policja przyłapała zmotoryzowanych na łamaniu przepisów 4,8 mln razy, a pozostałe służby – 169 tys. Wysokość mandatów była jednak dużo niższa więc mundurowi skosili Polaków odpowiednio na 692 mln zł i 43 mln zł. Średnia wysokość mandatu w 2022 r. to ponad 300 zł, w 2021 r. – 250 zł. Widzicie? Podatek jak nic.
Mówiąc już całkowicie serio, czekam z utęsknieniem na moment, w którym kierowcy zorientują się, że otrzymywanie mandatów za prędkość i różne inne wykroczenia wcale nie jest obligatoryjne. Że istnieją sposoby, by zjechać kraj wzdłuż i wszerz, a pieniądze w trasie zostawiać wyłącznie na stacjach benzynowych. Na razie nasi rodacy wspomagają budżet z godną podziwu proobywatelską postawą.
A malkontenci narzekali, że nie potrafimy dbać o dobro wspólne.