Zofia Łapniewska: ciągle jest przestrzeń, żeby w Polsce podnosić i pensję minimalną, i średnią
Polska gospodarka przez lata rosła niemal najszybciej w UE, rosła też nasza produktywność, ale nasze pensje za tym nie nadążały. Teraz zaczęły nadrabiać ten dystans, więc pracodawcy krzyczą, że zaraz wszystko się załamie, że nie stać ich na podwyżki dla pracowników, zaczną się zwolnienia, a w ogóle to te rosnące pensje nakręcają gigantyczną inflację. Żadnej sprali płacowo-cenowej jeszcze nie ma – zapewnia Bizblog.pl dr Zofia Łapniewska, ekonomistka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, członkini Polskiej Sieci Ekonomii. Gdybyśmy mieli spiralę płacową, musielibyśmy uznać, że tylko górnicy i leśnicy są jej winni, bo przez ich zarobki ceny w sklepach rosną.
Agata Kołodziej, Bizblog.pl: Podniesienie pensji minimalnej o niemal jedną piątą od lipca przyszłego roku to zarzynanie firm czy ratowanie najbiedniejszych? Zmartwiła się pani jako ekonomistka?
Dr Zofia Łapniewska: Przeciwnie, ucieszyło mnie to. Jesteśmy w ogonie płacowym w Unii Europejskiej i patrząc na ruchy innych krajów w naszej grupie w Unii Europejskiej, to widać, że one też podnoszą płace minimalne. A poza tym mamy 2 mln ludzi w Polsce, którzy żyją średnio za 640 z miesięcznie i pewnie duży odsetek utrzymuje się właśnie z tych najniższych płac.
Wszystko drożeje, a to uderza szczególnie w najuboższych, w naszym koszyku inflacyjnym żywność stanowi blisko 25 proc., więc ta podwyżka to jest zwyczajnie umożliwienie im minimalnie godnego życia. Pamiętajmy, że ta podwyżka płacy minimalnej ma dotyczyć niemal 3 mln. pracowników. I to do ilu? Do 3600 zł w lipcu. Brutto oczywiście. Czy chcielibyśmy zarabiać takie pieniądze?
To argumenty natury etycznej. A ekonomiczne?
Najwyższe płace minimalne mają takie kraje jak Luksemburg, Belgia, Holandia, Irlandia, Niemcy i Francja. Eurostat kwalifikuje je do tzw. pierwszej grupy krajów z najwyższymi płacami. W drugiej, środkowej, grupie, do której kiedyś należała również Polska, jest Hiszpania i Słowenia. Polska obawia się znalezienia w tej grupie ponownie, gdyż konkurujemy tymi krajami niskimi płacami i boimy się, że Hiszpanie będą nam zabierać miejsca pracy, te, które teraz migrują do Polski czy Rumunii. No i jest trzecia grupa, w której jest obecnie Polska, ale i Portugalia, Grecja, Czechy, Węgry czy kraje bałtyckie. Polska plasuje się bliżej końca, co oznacza, że mamy przestrzeń, żeby podnosić płace minimalne, choć jednocześnie widzimy ten nasz sufit.
Po drugie, dane Eurostatu z ostatniej dekady pokazują, jak płace minimalne w poszczególnych krajach zmieniały się, i Polska, choć regularnie je podnosi, to w tym okresie płaca minimalna nawet się nie podwoiła. Przez dziesięć lat!
A z jeszcze innej strony, najniższe płace minimalne są w Bułgarii, ale czy to pomaga ich rynkowi pracy? Oczywiście, część zagranicznych firm się tam przenosi, zamiast na przykład do Polski. Ale zobaczmy, jak niska jest obecnie stopa bezrobocia we wszystkich tych europejskich krajach z naszej grupy – mamy bardzo niskie bezrobocie i zdecydowanie rynek pracownika. Czy gdybyśmy mieli niższe płace minimalne to bezrobocie znikłoby zupełnie? Nie! Zawsze jest jakieś naturalne bezrobocie.
Wróćmy do 640 zł, o których pani wspomniała. Skąd ta kwota?
To minimum egzystencji, dosłownie minimum biologicznego przetrwania. To oczywiście uśredniona kwota na osobę w gospodarstwie domowym, czyli możliwy jest taki scenariusz, że jedna osoba pracuje za pensję minimalną i ta pensja musi starczyć dla czterech osób w gospodarstwie domowym. W tym pułapie „przetrwania” nie ma ujętego ani wypoczynku, kultury czy nawet transportu.
Firmy rosną, a nasze pensje się kurczą
Pracodawcy powiedzą, że podniesienie pensji minimalnej może jeszcze powiększyć tę grupę żyjącą na granicy biologicznego przetrwania, bo firmy, których nie będzie stać na taki skok kosztów pracy, część zatrudnionych zwolnią.
Pracodawcy straszą tym co roku, tymczasem mamy rekordowo niskie bezrobocie i firmom brakuje rąk do pracy. Nie, nie martwiłabym się o to.
Popatrzmy za to, jaki udział w PKB stanowią w poszczególnych krajach płace. Polska w tym zestawieniu jest na końcu. Co to właściwie znaczy? Że firmy generują zyski, ale nie dzielą się nimi z pracownikami. To przecież pracownicy je wypracowują, ale nie partycypują w takim zakresie w podziale tortu, jak pracownicy w innych krajach.
Jak bardzo różnimy się pod tym względem od Zachodu?
W Polsce udział płac w PKB w 2021 r. wynosił 38,6 proc., a co gorsza spadł między 2001 r. a 2021 r., czyli w ciągu 20 lat o 3,4 pkt proc. Tymczasem w Unii Europejskiej średnia to 47,8 proc. i w ciągu ostatnich 20 lat ten wskaźnik nawet się lekko wzrósł – o 0,5 pkt. proc. W Niemczech udział płac w PKB to aż 53,7 proc. i w ciągu dwóch dekad zwiększył się o 1,3 proc.
Mówimy o bogatych krajach - ich stać.
Na Litwie i Łotwie ten odsetek sięga niemal 50 proc. i od 2001 r. wzrósł aż o 10-11 pkt proc. Podobnie w Bułgarii. A w Czechach wzrósł o 6,5 pkt proc., podczas gdy udział czeskich pensji w PKB i tak już jest całkiem wysoki, na poziomie średniej europejskiej, sięga niemal 46 proc. To jest skok! A u nas to niestety wyścig w dół i dalsze odstawianie od standardów pracowniczych Europy.
To pokazuje, że tak się chwalimy szybkim od lat wzrostem gospodarczym, rośniemy bardziej niż inni, ale polscy pracownicy na tym nie korzystają, tak jak inni Europejczycy. A więc nie, to wcale nie jest naturalne.
Tylko czy płaca minimalna przełoży się wyraźnie na wzrost pozostałych płac, żeby tę sytuację poprawić w całej gospodarce?
Tak, to może spowodować wzrost płac również dla reszty pracowników, wyższych grup dochodowych.
Spójrzmy na Węgry. Tamtejszy rząd kilka lat temu podniósł płacę minimalną z 35 proc. do 55 proc. mediany zarobków. Efekt? Ok. 10 proc. pracujących za minimalne wynagrodzenie straciło pracę. Ale ceny firm dotkniętych tą podwyżką wzrosły o 4-11 proc., a 75 proc. kosztów pokryli konsumenci, resztę – firmy. W związku z tym zyski firm spadły jedynie o 1 pkt. proc., a ich kapitał wzrósł.
No właśnie! Węgry wyszły z tego obronną ręką i było to w tym okresie po prostu rozdmuchiwanie sprawy dotyczącej fali bezrobocia. To nieprawdziwy obraz, dopóki nie pokaże się jednocześnie, że pracodawcy wcale na tym nie ucierpieli. Wówczas w 2019 r. bezrobocie na Węgrzech wynosiło 3,25 proc., teraz wynosi 4,12 proc., a więc nadal jest poniżej bezrobocia naturalnego, nic złego z rynkiem pracy się zatem nie stało.
Ostatnio rosną zarobki górników i leśników. To oni są winni inflacji?
Tylko że teraz jesteśmy w innym momencie. Bezrobociem się nie przejmujemy, za to inflacja straszy jak dawno nie straszyła. A przykład Węgier właśnie pokazuje, że pracodawcy przekładają te podwyżki pensji na ceny. To może nie jest dobry moment, żeby gonić wynagrodzenia zachodnich krajów?
Demontaż państwa socjalnego w latach 90. w Polsce spowodował, że znacznie osłabła siła związków zawodowych, nie mamy porozumień branżowych, tak jak w Niemczech czy w Szwecji, której ostatnio porównywał nas premier. W Polsce pracownik ma bardzo niską siłę przetargową. Moim zdaniem ciągle jest przestrzeń, żeby podnosić dalej i pensję minimalną, i średnie pensje.
Ale to nam przecież jeszcze bardziej nakręci inflację.
Patrząc z perspektywy rządu, jeśli nie zdecydowałby się na tę podwyżkę, a koszty życia rosną bardzo szybko, to część zarabiających to minimum, byłaby w końcu zmuszona korzystać pomocy społecznej, więc to państwo musiałoby dopłacać do ich utrzymania.
A tak dopłacą pracodawcy i budżet jeszcze na tym zyska w postaci wyższych podatków i składek od wyższych wynagrodzeń. Ale ta inflacja…
Tak, to może napędzić wzrost cen i rozkręcić spiralę płacowo-inflacyjną. Może, ale nie musi. Dziś jeszcze jej nie mamy. I to nie sama płaca minimalna podbije ceny, a to, że ona może również doprowadzić do negocjacji wynagrodzeń u kolejnych grup pracowników zarabiających powyżej minimum. Obecnie mimo rekordowych wzrostów średniego wynagrodzenia – w lipcu wzrosło ono o 15,8 proc. – jeśli spojrzymy, kto te podwyżki otrzymał, to byli to głównie pracownicy sektora energetycznego, górnicy i leśnicy. Reszta jedynie symbolicznie, w pozostałych sektorach niezależnych od Skarbu Państwa w lipcu wynagrodzenia wzrosły o 1,7 proc. – to jest naprawdę niewiele, zważywszy jak wysoka jest inflacja. A podwyżki są nieuniknione, szczególnie w budżetówce, nauczyciele i administracja już długo na nie czekają.
Czyli nie mamy spirali płacowo-cenowej? Połowa ekonomistów krzyczy o niej już od miesięcy.
Gdybyśmy ją mieli, musielibyśmy uznać, że tylko górnicy i leśnicy są jej winni i to przez ich wysokie zarobki ceny w sklepach rosną. A patrząc z drugiej strony: ceny cukru wzrosły, a przecież nie mieliśmy gwałtownych podwyżek pensji pracowników zakładów produkujących cukier. Również nie słyszałam o roszczeniach pracowników stacji benzynowych, choć tu oczywiście poza marżami na wzrost cen w dużej mierze wpłynęły czynniki od polskich polityków niezależne.
Czyli ceny rosną, bo?
Bo oprócz tego, że firmom rosną inne koszty, pozapłacowe – faktem jest, że wojna w Ukrainie spowodowała wstrząs na wielu rynkach i wzrosły ceny surowców – to z drugiej strony firmy widzą, że konsumenci są skłonni (w kryzysie) płacić więcej. Jeżeli mogą, to podnoszą ceny. To jest raczej spirala marżowo-cenowa, a nie płacowa. Trzeba powiedzieć jasno – podnoszenie cen ma również charakter uznaniowy, bez powodu, w pogoni za zyskiem, bo konkurencja podnosi. Podnoszą duże firmy mające pozycję monopolistyczną na rynku. I to te marże nakręcają wzrost inflacji.
Co więcej, wzrost cen nie spowodował wcale domagania się przez wszystkich pracowników wyższych pensji. Teraz domagają się ich głównie zatrudnieni w sferze budżetowej, którym pensje wzrosły zaledwie o 4,4 proc, zgodne z niskimi oczekiwaniami inflacyjnymi w założeniach do budżetu na 2022 rok. Im te wynagrodzenia po prostu trzeba podnieść. Pozostali pracownicy mimo tych szybkich średnich wzrostów zarejestrowanych ostatnio na tle pozostałych krajów Unii Europejskiej nadal zarabiają niewiele. Nadal jesteśmy krajem biednym.
Niech pracodawcy podzielą się zyskiem z pracownikami
Znowu ucieknę od argumentów socjalnych na rzecz ekonomicznych. Płace powinny być podnoszone w ślad za wzrostem produktywności, idzie nam tu słabo, więc i zarabiamy mało.
Trzeba przyznać, że w ostatnich latach nie odnotowujemy takiego wzrostu produktywności jak kiedyś, no ale mieliśmy pandemię. W ostatniej dekadzie (2010-2020) produktywność wzrosła o 25,8 proc. i był to czwarty najlepszy wynik w Europie po Irlandii, Rumunii i Litwie. Rosła cała gospodarka, a pensje pozostały w tyle, nie nadążając za wydajnością.
Czyli przez lata firmy wyzyskiwały polskich pracowników, teraz nawet jeśli pensje rosną za szybko w odniesieniu do bieżącego wzrostu wydajności, to tylko nadrabiają tamte zaległości? Zwyczajnie przywracamy równowagę?
Nie ma odgórnego nakazu podnoszenia pensji pracownikom, gdy produktywność firm rośnie, nie ma przymusu dzielenia się zyskiem z pracownikami. I przez lata firmy tego nie robiły.
Hipotetycznie, jeśli produktywność polskich przedsiębiorstw stanowiła 53,5 proc. produktywności niemieckich przedsiębiorstw w 2019 roku, to taki też powinien być stosunek wynagrodzeń. Tego oczywiście nie ma.
Jednocześnie nadrabianie tego w zbyt szybkim tempie teraz może być niebezpieczne dla gospodarki. Pensje powinny rosnąć mniej niż inflacja, aby spirala płacowo-cenowa nie zaczęła się nakręcać. Oczywiście musimy nadrabiać, ale ostrożnie. I uważać, by żądania płacowe, które płaca minimalna wygeneruje, nie prześcigały inflacji.