Polacy w gazowym potrzasku. Najgorzej będzie w blokach
Za chwilę ogrzewanie domu czy mieszkania gazem zrobi się strasznie drogie, aż w końcu zacznie wysysać z was krew. I nie ma co udawać, że problem sam się jakoś rozwiąże. W domach może i tak, ale w przypadku mieszkań w budynkach wielorodzinnych nie, bo ich właściciele są w pułapce bez wyjścia, w której trzymają ich sąsiedzi. I to państwo to wyjście musi zapewnić, stosując przymus wobec wspólnot, administracji budynków i wobec dostawców miejskiego ciepła.
To wam się pewnie nie spodoba, tak jak nigdy nie podoba wam się, kiedy „ekologiczni zamordyści” twierdzą, że państwo powinno czegoś ludziom zakazywać dla ich własnego dobra. Spójrzcie choćby na awanturę na temat wyimaginowanego zakazu jedzenia kotletów. Nikt nigdy o takim zakazie nie myślał, ale pół Polski wpadło w panikę na samą myśl o tym, że samorządy może powinny podjąć działania, choćby edukacyjne, żeby skłonić ludzi do przemyślenia, czy muszą jeść codziennie na śniadanie, obiad i kolację mięso, czy może zdrowiej dla nich samych, a przy okazji i dla planety, byłoby robić to co drugi dzień.
Tak - edukacyjne, bo coście sobie myśleli, obrońcy steków? Że ten plan europejskich miast, które mówiły, że w przyszłości warto ograniczyć spożywanie mięsa, zakładał wprowadzenie koncesji na sprzedaż mięsa w sklepach?
Dobra, zostawmy mięso, bo tym razem chodzi o gaz. I o nerkę mojego redakcyjnego kolegi, który zastanawia się, czy będzie musiał ją sprzedać, żeby ogrzać mieszkanie. Jemu widocznie to problem rozwiąże, ale mi nie, choćbym sprzedała i dwie nerki. Bo wcale nie o pieniądze chodzi. Mój problem, i problem dziesiątek tysięcy innych ludzi, rozwiązać może jedynie państwo - właśnie nakazami i zakazami.
Masz balkon, szczęściarzu? Ha! To wcale nie twój balkon
Michał Tabaka, który jest w Bizblog.pl specem od energetyki i środowiska, szacuje, że ma 2-3 lata na znalezienie rozwiązania, by zmienić system ogrzewania w swoim mieszkaniu, zanim ETS2 go wykończy rachunkami za ogrzewanie gazem.
Najrozsądniej z punktu widzenia ekspertów, jest zamienić kocioł gazowy na miks pompy ciepła z fotowoltaiką. Michał pisze, że problem w tym, że wymiana systemu ogrzewania to koszt kilkudziesięciu tysięcy złotych, stąd pomysł na handel własnymi organami, by to sfinansować.
Więcej wiadomości o cenach i rachunkach za gaz w Bizblog.pl
Ale jego perspektywa i tak jest optymistyczna, bo zakłada, że ma wystarczająco dużo miejsca w mieszkaniu, by zainstalować pompę ciepła oraz panele fotowoltaiczne, a na dodatek ma łaskawych sąsiadów, którzy się nie przyczepią, bo cała ta instalacja może być po prostu nielegalna.
Wydawało wam się naiwnie, że Polacy, którzy montują panele fotowoltaiczne na własnych balkonach, muszą mieć jedynie fantazję, by to robić? Nie, muszą mieć również w nosie administrację budynku i czasem jeszcze nerwy ze stali, jeśli administracja nie ma w nosie ich. Bo tak się składa, że mamy w Polsce już pierwsze spory sądowe właśnie za montowanie paneli na balkonach, na które administracja bloku nie wyraziła zgody, o czym pisał niedawno forsal.pl.
Jak to możliwe? A tak to, że orzecznictwo sądowe w kwestii statusu balkonów jest niejednoznaczne, a Sąd Najwyższy w 2008 r. uznał nawet, że balkon nie służy wyłącznie właścicielowi mieszkania, należy go więc uznać za część wspólną budynku. A skoro tak, właściciel mieszkania nie może samowolnie robić sobie z nim, co chce, w tym montować paneli na barierkach, o ile administracja czy wspólnota nie wyrażą na to zgody.
A więc mój postulat nr. 1: niechże rząd zmusi administracje do tworzenia regulaminów mówiących jasno, że każdy, kto ma ochotę, może zainstalować na własnym balkonie panele fotowoltaiczne. Kropka.
A żeby nie było szpetnie, ustalić można jedynie szczegółowe zasady montażu. Ale nie może być tak, że najbardziej ekologiczne rozwiązanie, które jest pożądane, a ekonomicznie wręcz wymuszane przez UE, może być dla kogoś zupełnie niedostępne, bo jakiś ciemnogród w administracji czy zarządzie wspólnoty rzuca fochem i mówi „nie”, bo akurat jest denialistą klimatycznym.
Mieszkasz w zabytku, musisz umrzeć z zimna
I sprawa dotąd jest prosta, ale postawmy sobie tu schody. Po pierwsze, mamy wiele kamienic mieszkalnych będących pod ochroną konserwatora zabytków, a to znaczy, że właściciel bez zgody konserwatora absolutnie nie może zawiesić na balkonie anteny telewizyjnej, nie mówiąc już o panelach fotowoltaicznych.
A tak się składa, że w ogromnej mierze to właśnie w kamienicach nie ma miejskiego ogrzewania, są za to piece na gaz. Sorry, ale państwo, wdrażając dyrektywę ETS2 musi coś z tym zrobić. Nie może udawać, że nie widzi, że z jednej strony wymusza na mieszkańcach porzucenie gazu, ale z drugiej nie daje możliwości przejścia na systemy bezemisyjne.
Kto powiedział, że każde mieszkanie ma balkon? Ja nie mam. Mam za to zaraz nad sobą dach. Jeszcze lepiej? Nie, absolutnie nie mogę sobie na nim zainstalować paneli fotowoltaicznych, bo administracja razem z zarządem wspólnoty mieszkaniowej mi na to nie pozwala. Bo stracimy gwarancję na wykonanie dachu? To też - słyszę w administracji, ale generalnie nie, bo nie.
Okej, w sumie pewnie każdy by tak chciał, a teoretycznie mogą tylko mieszkańcy ostatniego piętra. No to proponuję, by wykonać ekspertyzę, czy nie opłacałoby się zrobić na tym naszym dachu instalacji wystarczającej dla wszystkich mieszkańców. Przecież prędzej czy później zostaniemy zmuszeni do porzucenia gazu, czy państwo mają świadomość, że za kilka lat to ogrzewanie gazem zacznie wykańczać nasze portfele?
Nie, to za drogie, a te panele to by najwyżej wygenerowały prądu na oświetlenie klatki, koniec tematu - słyszę w odpowiedzi.
Lubię jak jest zimno i nie będę płacił za to, że sąsiad nie lubi
Nie znam się, ale nie bardzo dowierzam. Okej, niech im będzie. Ale dlaczego, proszę państwa - dopytuję grzecznie starszych mieszkańców kamienicy - tu właściwie nie ma doprowadzonego centralnego ogrzewania miejskiego? Kombinuję, że dziś jeszcze miejskie CO jest głównie z paliw kopalnych, ale jak zostaniemy przyparci do muru z tym odejściem od nich, to wtedy to nie będzie problem mój czy sąsiada, żeby od nich uciec, tylko problem rządu, by to wielkie elektrociepłownie się zmodernizowały.
I wiecie co? Jedni sąsiedzi tłumaczą, że do naszej kamienicy nie da się doprowadzić miejskiego ciepła, bo dostawcy się nie opłaca i nie chce tego zrobić. I tu znowu postulat przymusu ze strony państwa: sorry, ale państwo powinno nakładać na dostawców obowiązek przyłączania budynków do sieci ciepłowniczej, jeśli mówimy o środku miasta, a nie o ciągnięciu rury do jednego osamotnionego budynku na skraju lasu.
Zaraz, ale jak to możliwe, jak kolega na tej samej ulicy kilka numerów dalej ma miejskie ogrzewanie? Dopytuję, dalej grzecznie, i wychodzi, że to wcale nie ten przypadek, że to za drogo nas przyłączyć do miejskiego systemu, tylko sami lokatorzy tego nie chcą!
What?! Nie mogę uwierzyć. Ale w serii wyjaśnień jedna pani przez drugą panią się przekrzykują, że lepiej jak każdy sam sobie grzeje i sam płaci rachunki za ten gaz, a za miejskie to ja płacę za sąsiada, który grzeje na umór, a ja wolę zimno, i we własnym domu nie grzeję prawie wcale zimą, bo nie muszę. A przy centralnym to każdy płaci nie za ilość zużytego ciepła, tylko od metrażu mieszkania, bo cały koszt ogrzania budynku dzieli się proporcjonalnie równo na każdego mieszkańca.
Postulat numer trzy: państwo powinno nie tylko zmusić dostawców do przyłączania każdego budynku wielorodzinnego w granicach miast do ciepła miejskiego, ale również mieszkańców do korzystania z tego ciepła, pod warunkiem że nie mają ekologicznej alternatywy w użyciu.
Możemy sobie opowiadać bajki, że jak masz ogrzewanie gazowe, to sorry, naiwny, trzeba było lata temu nie wierzyć politykom, że warto zainstalować piec gazowy, bo gaz to paliwo preferowane z powodów ekologicznych. Uwierzyłeś, twój problem, teraz sam go rozwiąż i znów zmieniaj w domu system ogrzewania. No właśnie nie mój problem, bo ja nie mogę go samodzielnie rozwiązać, muszę go rozwiązać z sąsiadami, a gdzie dwóch Polaków, tam trzy różne zdania, więc wkroczyć powinno państwo z systemem nakazów i zakazów.
Tak, uważam, że dbanie o to, żebyśmy się nie udusili od smogu, nie upiekli z powodu rosnących średnich temperatur i nie tonęli z powodu powodzi jest tym samym, co dbanie, byśmy się nie zabijali masowo na ulicach, jeżdżąc po 200 km/h przez miasto. W obu przypadkach nie tylko prawem państwa, ale jego obowiązkiem, jest stosowanie przymusu, by temu zapobiec i nie ma tu miejsca na wykrzykiwanie o wolności.