Reforma ma ukrócić fikcyjne B2B i umowy-zlecenia, ale rząd chce to zrobić narzędziami, które nie przystają do współczesnego rynku pracy. Inspektor dostanie prawo natychmiastowego „przekształcania” kontraktów w etaty, nawet tam, gdzie obie strony działają legalnie i dobrowolnie.

Projekt reformy Państwowej Inspekcji Pracy, który opisuje poniedziałkowa „Gazeta Wyborcza”, ma jeden cel: szybciej i skuteczniej reagować na przypadki, w których B2B czy umowy-zlecenia zastępują etaty. Intencja jest słuszna – takich sytuacji wciąż nie brakuje. Ale sposób, w jaki państwo chce ten problem rozwiązać, odsłania coś znacznie poważniejszego.
Rzecz nie w tym, że PIP dostaje zbyt dużą władzę. Problem w tym, że dostaje ją w świecie, którego polskie przepisy o działalności gospodarczej nie ogarniają od lat.
Dziś miliony osób na jednoosobowych działalnościach gospodarczych pracują projektowo, zdalnie, dla kilku klientów jednocześnie. Programista na kontrakcie, grafik z Trójmiasta, copywriterka z małej miejscowości, tłumacz, trener, konsultant – to nie „fikcyjne etaty”, tylko współczesna gospodarka. Tymczasem rząd chce, aby inspektor oceniał te relacje starymi kryteriami: podporządkowanie, miejsce pracy, polecenia. Kryteriami z czasów, kiedy B2B oznaczało „wystawiam fakturę, ale siedzę przy biurku obok”.
To główny powód, dla którego wokół reformy robi się tak gorąco.
Inspektor dostaje najsilniejsze narzędzie od dekad – i ma oceniać nowoczesne relacje pracy przepisami z poprzedniej epoki
Najmocniejsza zmiana to możliwość stwierdzenia stosunku pracy decyzją administracyjną, do trzech lat wstecz. I to decyzją natychmiast wykonalną.
Przedsiębiorca musi przekształcić B2B czy umowę-zlecenie w etat od ręki, zanim cokolwiek zbada sąd. Składki, urlopy, chorobowe – wszystko zaczyna działać od momentu doręczenia decyzji.
Fakt, Główny Inspektor Pracy może uchylić rygor natychmiastowej wykonalności, jeśli przemawiają za tym „ważne względy”. Ale ta formuła jest tak szeroka, że prawnicy już alarmują, iż tworzy pole do uznaniowości.
Ryzyko jest realne: nawet gdy przedsiębiorca wygra w sądzie, koszty poniesione w czasie sporu nie podlegają zwrotowi.
Pracodawca odprowadza składki, pracownik korzysta ze świadczeń i te koszty nie podlegają zwrotowi. Nawet wtedy, gdy sąd uzna, że żadnego stosunku pracy nie było – podkreśla ekspert cytowany przez „GW”.
To sytuacja, w której jedna strona może mieć rację, ale i tak ponosi konsekwencje.
A teraz zasadnicze pytanie: czy ta reforma nie będzie uszczęśliwiać ludzi na siłę?
Właśnie tu pojawia się największa luka. Rząd nie przedstawił żadnej równoległej reformy przepisów dotyczących prowadzenia działalności gospodarczej, definicji freelancerów, pracy projektowej czy hybrydowej. Nie zmienił testów na stosunek pracy. Nie zaktualizował kodeksowych kryteriów pod realia gospodarki 2025 roku.
Rezultat?
Inspektor dostaje potężne narzędzie ingerencji w relację B2B – ale nie dostaje nowoczesnych kryteriów, kiedy jej używać.
To prowadzi do realnego ryzyka, o którym w debacie mało się mówi:
inspektor może przekształcać w etaty również te B2B, które są dobrowolne, rynkowe i charakterystyczne dla setek branż.
I to nawet wtedy, gdy:
- pracownik nie chce etatu,
- przedsiębiorca nie chce etatu,
- obie strony działają zgodnie z prawem i logiką swojej branży.
Państwo mówi: „my wiemy lepiej”.
Czytaj więcej w Bizblogu o PIP
Co na to szef PIP? Oficjalna narracja brzmi uspokajająco
Główny inspektor pracy Marcin Stanecki przekonywał nie tak dawno, że obawy przedsiębiorców są przesadzone.
Zapewniam, że nie będzie tak źle, jak coraz częściej pisze się w mediach – przekonywał szef PIP.
Jak podkreślał, reforma nie doprowadzi do masowego „polowania” na firmy, a nowe kompetencje mają jedynie uporządkować nadużycia.
To ważny głos, bo oddaje intencję reformy – i warto go przytoczyć.
Problem w tym, że żadne zapewnienia nie zmieniają konstrukcji prawnej projektu.
Jeśli przepisy pozostaną w obecnym kształcie, PIP nie musi chcieć apokalipsy, żeby część firm odczuła jej skutki. Wystarczy, że definicje zostaną w tyle za rzeczywistością, decyzje będą natychmiast wykonalne, skutki nieodwracalne, a nowe uprawnienia trafią do inspektorów różniących się podejściem i interpretacją.
I właśnie dlatego w reformie brakuje jednego elementu: nowych, precyzyjnych zasad oddzielających realną działalność gospodarczą od nadużyć.
Bez tego nawet najlepsza intencja może przynieść nieprzewidziane efekty.
To nie jest spór o to, czy walczyć z patologiami
Państwo ma rację, że fikcyjny samozatrudniony bez prawa do urlopu to problem. Przedsiębiorcy mają rację, że w wielu branżach B2B jest nie fikcją, tylko fundamentem pracy.
A pomiędzy nimi jest projekt, który rozwiązuje problem sądów, ale tworzy system, w którym skutki błędnej decyzji administracyjnej są trwałe i bardzo kosztowne.
W efekcie można dojść do paradoksalnej sytuacji:
rynek pracy zostanie uporządkowany na papierze, ale za cenę niepewności prawnej po stronie realnej przedsiębiorczości.
Reforma rynku pracy? Najpierw zmieńcie prawo i procedury
Jeśli rząd chce rzeczywiście uporządkować rynek pracy i ograniczyć nadużycia, musi zacząć od uporządkowania definicji oraz sposobu oceny relacji B2B. W przeciwnym razie chaos sądowy zostanie zastąpiony chaosem administracyjnym. A to nie jest ta zmiana, na którą czeka gospodarka.







































