Dlaczego? Bo inaczej czeka nas spirala inflacyjna, a to wielkie zagrożenie dla Polski - piszą uznani – lewicowi! – ekonomiści. Nie mam zamiaru tego twierdzenia obalać. Ale nie przesadźmy chociaż z krzykiem na temat skutków rekordowych wzrostów płacy minimalnej, bo to akurat cen wcale ostro nie podbije i są na to dokładne wyliczenia.
Od pewnego czasu część ekonomistów, których zaprząta nie tylko o gospodarka, ale też ludzie, zwraca uwagę, że nasze wynagrodzenia znów spadają w relacji do PKB, czyli mówiąc bardziej po ludzku: firmy produkują i zarabiają coraz więcej, ale pracownicy mają z tego coraz mniej korzyści, choć to oni te dobra wypracowują. Wielu też zwraca uwagę na inny wskaźnik - to, jak rosną nasze płace w odniesieniu do wzrostu wydajności pracy. Bo przez lata wolnej gospodarki było tak, że płace rosły znacznie wolniej niż wydajność, co znów w uproszczeniu oznacza, że to pracodawcy bogacili się coraz szybciej, ale ich pracownicy znacznie wolniej.
W końcu około ośmiu lat temu się to zmieniło i pracownicy zaczęli mieć większy udział w tym, co sami w firmach wypracowują. I to dobrze. Ale 2022 r. wszystko zrujnował - znowu większość zysków trafia do pracodawców, a pracownicy spychani są na margines.
Zdaniem tej części ekonomistów, którzy mają serce po lewej stronie, dzieje się źle i należy mieć nadzieję, że to anomalia, że płace znów zaczną rosnąć analogicznie do produktywności, w ślad za wzrostem PKB. Zresztą szanse na to, że nasze realne płace przestaną przegrywać z inflacją, są tuż za rogiem, bo w drugiej połowie roku wzrost płac powinien wyprzedzać już inflację.
Nie możesz zarabiać za dużo
Aż tu nagle wkracza dwóch ekonomistów i to również z tej lewej strony, tyle ż starszego pokolenia, i mówi: bójcie się. Niedawno prof. Jerzy Hausner (m.in. były wicepremier i minister gospodarki w rządach Leszka Millera i Marka Belki) i Mirosław Gronicki (były minister finansów w rządzie Marka Belki) napisali w komentarzu dla „Rzeczpospolitej”, że dobrze było, kiedy niemal przez trzy dekady wzrost wydajności pracy był wyższy niż wzrost wynagrodzeń, czyli kiedy pensje pracowników nie nadążały. I tak powinno pozostać.
A ryzyko, że pensje już w drugiej połowie tego roku będą rosły razem z wydajnością pracy, a nie wolniej, jest duże i to jedno z naszych największych zagrożeń dla Polski - piszą ekonomiści. Przy okazji ciekawe, że prof. Marcin Piątkowski, ekonomista związany niegdyś z Bankiem Światowym, podsumowuje ten komentarz Hausnera i Gronickiego tak: zabrać pieniądze pracownikom, oddać pracodawcom.
Dlaczego? Po co? Bo odrzucając ideologię, to może się skończyć spiralą kosztowo-płacową, czyli po prostu nieokiełznaniem inflacji na bardzo bardzo długo.
I tak, to byłoby groźne. Ale czy rzeczywiście nam grozi?
Potrzeba podnieść stopy o jeszcze 0,75 pkt. proc.
Przypomnę, że jednym z najbardziej atakowanych elementów wzrostu wynagrodzeń jest płaca minimalna, która ostatnio rzeczywiście mocno rośnie i przekracza już 50 proc. średniego wynagrodzenia. Przeciwnicy krzyczą, że ci najsłabiej zarabiający, kiedy zarabiają więcej, idą do sklepu po masło, na które wcześniej nie było ich stać i podbijają nam tym samym ceny.
Ale czy ich wpływ rzeczywiście jest duży? I oto w końcu mamy jakieś sensowne wyliczenia, które pokazują, że nie. Ekonomiści banku Pekao przyjrzeli się ostatnio temu i powołując się na badania naukowe dr hab. Aleksandry Majchrowskiej z Katedry Makroekonomii Uniwersytetu Łódzkiego policzyli, jak bardzo wzrost płacy minimalnej podbije inflację.
Według ekonomistki każdy 1 proc. płacy minimalnej jako procent średniego wynagrodzenia to inflacja wyższa w kolejnym roku i 0,04 pkt. proc. No to teraz tak: skoro w przyszłym roku płaca minimalna ma wzrosnąć z 47 do 54 proc. średniego wynagrodzenia, to oznacza, że inflacja zostanie podbita z tego tytułu o 0,3 pkt. proc. Wpływ na same ceny żywności to 0,7 pkt. proc.
Dużo? Raczej mało. Pekao pisze, że to raczej efekt „nie przesadnie silny”. Jednak żeby go zniwelować w krótkim okresie, trzeba by podnieść stopy procentowe o dodatkowe 0,75 pkt. proc. To już dużo. Szczególnie, że zdaniem naukowczyni z Uniwersytetu Łódzkiego wpływ płacy minimalnej na inflację jest nieco silniejszy, kiedy ta inflacja jest podwyższona, czyli ostatecznie może być gorzej niż owe 0,3 pkt. proc.
Czyli racja w tym, że pracownikom jednak należy zabrać i oddać więcej ich szefom, bo ci nie wydadzą na masło? Tak, o ile zupełnie zapomnimy, że inflację podbija nie tylko popyt, ale też pięknie podsycają je rosnące marże firm. Bo ceny nie rosną tylko dlatego, że jest duży popyt a mała podaż, nie rosną też tylko dlatego, że producentowi rosną koszty, więc musi to się odbić na cenach. One rosną również dlatego, że producent wie, że może sprzedawać drożej, bo klient przyzwyczaił się do wszechobecnej drożyzny i jeszcze łyknie kolejne podwyżki.
A więc decyzja, czy za inflację obwinimy bardziej pracowników, szczególnie tych na pensji minimalnej, bo to ich płace rosną ostatnio najszybciej, czy producentów i sprzedawców, to ciągle dyskusja w dużej mierze ideologiczna.