Rząd ogłasza, że państwowa Krajowa Grupa Spożywcza chce przejąć Carrefoura. Trudno traktować to inaczej niż zapowiedź spektaklu, który zacznie się jak komedia, a skończy jak rachunek grozy dla podatników.

Władza udaje, że handel detaliczny to domena, w której wystarczy postawić logo z orzełkiem i wszystko magicznie zacznie działać. Jakby to była kwestia patriotycznej motywacji, a nie miliardów inwestycji, precyzyjnej logistyki i decyzji podejmowanych w ciągu kilku minut, a nie resortowych uzgodnień.
Najbardziej realistyczny obraz tej misji? Rosyjski hard dyskont Mere, tylko z biało-czerwonym szyldem. Ta sama estetyka magazynu po ewakuacji, ten sam chłód, ten sam klimat „bierz albo nic”. Zmienia się jedynie naklejka nad wejściem. Mere straszyło surowością i brakiem organizacji. Polska wersja straszyłaby tym samym, z dodatkiem politycznego nadzoru i urzędniczej papierologii.
Baronowie PSL jako nowi królowie handlu
Do tego dochodzi wspólna cecha wszystkich państwowych eksperymentów: polityka wkracza drzwiami, oknem i wentylacją. W przypadku handlu detalicznego tymi drzwiami wchodzą przede wszystkim baronowie PSL/PiS/PO (niepotrzebne skreślić), od lat mistrzowie obsadzania swoich ludzi w spółkach, radach i agencjach, gdziekolwiek pojawia się możliwość budowania lokalnych wpływów. Perspektywa przejęcia jednej z największych sieci handlowych w Polsce to dla nich prezent, którego nie daje się nawet w Wigilię.
W takim modelu decyzje biznesowe schodzą na trzeci plan. Ważniejsze staje się to, komu trzeba odpisać, z kim wypada się skonsultować i w którym okręgu wyborczym otworzyć „strategiczny sklep narodowy”. Prędzej niż dział świeżych warzyw powstaną stanowiska „koordynatorów synergii” i „pełnomocników ds. priorytetów strategicznych”, a centrala zajmie się debatą, czy zamówienie na nowe wózki jest zgodne z instrukcją ministra.
Czytaj więcej w Bizblogu o Krajowej Grupie Spożywczej
Światło, kasa, agregat: państwo w trybie sklepowym
A sklep? Sklep będzie działał w rytmie państwowej codzienności. Kolejka zaczynająca się jeszcze na parkingu, kasjer walczący z systemem, który przestał działać po aktualizacji zatwierdzanej w trzech resortach, komunikat o braku pieczywa, bo dostawca nie miał profilu zaufanego, a w dziale mrożonek dodatnie temperatury, bo trwa spór, kto ma zapłacić za naprawę agregatu. To nie wizja science fiction, to prosta konsekwencja tego, jak funkcjonuje państwo, gdy musi działać jak firma.
Rynek handlowy jest brutalny i szybki, a jego marże są tak cienkie, że każda niekompetencja wychodzi jak Szydło z worka w ciągu kilku dni. W państwowym modelu niekompetencja tylko rośnie, bo nikt nie ponosi za nią realnej odpowiedzialności.
Finał? Znamy go aż za dobrze
I przecież wszyscy wiemy, jak to się skończy. Najpierw huczne deklaracje o budowaniu narodowej sieci handlowej. Potem kilka lat chaosu, zmian zarządów, audytów i tłumaczeń, że „rynek był trudniejszy niż zakładano”. A na końcu projekt ustawy o wsparciu „strategicznego podmiotu”, czyli kolejna kroplówka finansowa płynąca z budżetu. Ewentualnie moglibyśmy wyemitować obligacje jak Morawiecki dla TVP.
Tak, prędzej czy później usłyszymy, że „narodowa sieć handlowa” musi dostać miliardowe dotacje. Oczywiście „w obronie polskiego handlu”, „stabilności rynku żywności” i „żeby dać odpór inwazji trzy razy tańszych marchewek z Hiszpanii”. Oraz – nie zapominajmy – „dla utrzymania 100 tys. miejsc pracy dla Polaków”.
Tak wyglądałby narodowy handel w praktyce. Z Mere w tle. Z orzełkiem na szyldzie. Z baronami w gabinetach. I z nami płacącymi słony rachunek za prawdziwie polskie marchewki i ziemniaki.







































