Anormalna sytuacja w polskiej gospodarce. Na naszych oczach zmieniają się prawa rządzące ekonomią
Istnieje od pewnego czasu taka koncepcja – która notabene bardzo mi się podoba – że po dekadzie, w której obalona została empirycznie większość twierdzeń o tym, skąd się bierze inflacja, nastąpi dekada, w której w ten sam sposób zostaną obalone twierdzenia o tym, jak powstaje bezrobocie.
W 2008 r. tuż po bankructwie Lehman Brothers i następującej po nim bezprecedensowej skoordynowanej akcji kilku największych banków centralnych na świecie dominował pogląd, że wprawdzie dzięki temu udało uniknąć najgorszego, ale lada chwila świat zapłaci za to wyższą inflacją, a niektórzy przepowiadali nawet hiperinflację.
Potem się okazało, że „dodrukowywane” w masowych ilościach dolary, jeny czy euro nie powodują ani wzrostu cen w sklepach, ani nawet wzrostu podaży pieniądza, ponieważ w najlepszym wypadku są one w stanie zaledwie zrównoważyć spadek popytu w gospodarce, który bez tych dodruków zapewne wywołałby deflację.
Przez kolejne dziesięć lat wszyscy uważnie obserwujący to, co się dzieje, uczyli się na konkretnych przykładach, że w gospodarkach, w których istnieje bardzo dużo oszczędności, kapitału, a jednocześnie firmy obawiają się inwestować (bo nie wiedzą, co się stanie za sześć miesięcy czy rok), wcale nie tak łatwo pobudzić inflację cen towarów i usług konsumpcyjnych.
A kiedy ona się wreszcie pojawiła w 2019 roku, to okazało się, że to nie jest efekt jakichkolwiek zabiegów monetarnych, tylko skutek zmian klimatycznych (susze i gorsze zbiory żywności) oraz zakłóceń w produkcji mięsa wywołanych różnymi epidemiami. Za odrodzenie inflacji odpowiada też w dużym stopniu sytuacja na rynku pracy. Rekordowo niskie bezrobocie powoduje, że firmy muszą pracownikom płacić coraz więcej, żeby nie uciekli do konkurencji. Wzrost dochodów u konsumentów i wzrost kosztów w firmach z dwóch stron działa proinflacyjnie. Ale czekać na to musieliśmy ponad dziesięć lat, w czasie których zrewidować trzeba było cały szereg starych zupełnie sensownie brzmiących teorii.
W rzeczywistości gospodarka funkcjonuje inaczej.
Jednym z najpopularniejszych twierdzeń w gospodarce jest to, które mówi o tym, że kiedy koniunktura gospodarcza siada, firmy radzą sobie coraz gorzej, to powinno to wywoływać wzrost bezrobocia. Bo z jednej strony przy spowolnieniu gospodarczym popyt na rynku jest mniejszy, więc mniej się daje sprzedawać, a skoro tak, to sensownie jest ograniczyć produkcję, co często wiąże się z tym, że część pracowników staje się niepotrzebna.
Z drugiej strony zwolnienia pracowników dają pewne oszczędności kosztowe i czasami jest to sposób na przetrwanie i zachowanie rentowności w sytuacji, gdy przychody ze sprzedaży spadają. Wydaje się to jasne i oczywiste i wielokrotnie w historii tak właśnie działało. Tymczasem dzisiaj mamy trwające już od ponad roku ewidentne spowolnienie gospodarcze, a GUS właśnie poinformował, że bezrobocie znowu spadło i jest rekordowo niskie. Tak samo zresztą sytuacja wygląda w Niemczech, które praktycznie ocierają się o recesję, ale liczba bezrobotnych wcale tam nie rośnie, a wciąż maleje. Dlaczego nie rośnie?
Najnowsze badanie aktywności ekonomicznej ludności wskazuje, że pod koniec 2019 roku w polskiej gospodarce znów pracowało więcej ludzi niż rok wcześniej. Dokładnie o 59 tysięcy więcej. „Znów”, bo w pierwszych trzech kwartałach 2019 r., kiedy porównywaliśmy bieżące dane z tymi sprzed roku, widać już było spadek. I był on raczej zrozumiały – skoro gospodarka hamuje, to liczba pracujących zaczyna maleć. W tym kontekście dane za czwarty kwartał 2019 są mocno zaskakujące.
Nieustająco rośnie wskaźnik zatrudnienia wśród osób w wieku produkcyjnym. W tej grupie pracę ma już 74,9 proc. osób. Rok temu było to 73,6 proc., a dziesięć lat temu 64,9 proc.
Znów w gospodarce coś wygląda tak, jak nie powinno
W spowolnieniu powinniśmy mieć wzrost bezrobocia, a nie zatrudnienia. Najprawdopodobniej za tą anomalią stoi czynnik, który jest jednocześnie ogromnie ważny i wciąż niedoceniany, czyli demografia.
Skoro w ciągu ostatnich paru lat właśnie przez demografię większość polskich firm cierpiała na brak rąk do pracy, szukała ludzi, ale nie mogła ich znaleźć, to teraz spowolnienie nie oznacza konieczności zwolnień. Najpierw musimy bowiem przejść przez fazę, w której na skutek zmniejszenia skali działalności przestają być potrzebni ci, których się szukało, ale nie można było ich znaleźć.
Najpierw więc będziemy mieć taką sytuację, że pomimo ewidentnie gorszej kondycji całej gospodarki, na rynku pracy będzie idealnie i stabilnie. A w porywach, kiedy na przykład pomoże łagodniejsza zima (zapewne więcej niż zwykle pracowników sezonowych wciąż pozatrudnianych w sektorze budowlanym), będziemy widzieć nawet spadki bezrobocia.
Zmiany demograficzne są zjawiskiem trwałym, całkiem więc możliwe, że teraz już tak będzie. Nadejdą spowolnienia, kryzysy i recesje, ale albo z zupełnym brakiem wzrostu bezrobocia, albo ze wzrostem bardzo niewielkim.
Niektóre ze starych zasad znowu przestaną działać, tak jak to dziesięć lat temu było z inflacją.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.