Od wejścia Chorwacji do strefy euro minęły już ponad trzy tygodnie i większość świata pewnie już o tym zapomniała, ale my jesteśmy wyjątkiem. Agresywna kampania polityczna opowiadająca o tym, że w Chorwacji jest dramat, bo teraz wszystko tam drożeje, rozkręca się w sposób bardzo efektowny. Oczywiście nie chodzi w niej o kraj nad Adriatykiem, ale o to, aby po sformułowaniu całkowicie fałszywej tezy, następnie powiązać z nią partie opozycyjne i nastraszyć tą kombinacją wyborców.
Teza o tym, że wejście do strefy euro wywołuje katastrofę inflacyjną jest bzdurna, i można to bardzo łatwo zweryfikować. Przed Chorwacją do tej strefy wchodziło wiele innych państw i wystarczy sprawdzić, jak zachowywały się wskaźniki inflacyjne. Sprawdźmy, jak to było w przypadku Litwy, Łotwy, Estonii, Słowacji i Słowenii, które przystępowały do euro odpowiednio w 2015, 2014, 2011, 2009 i 2007 roku.
Czy inflacja rośnie po przyjęciu euro? Nawet jeśli, to minimalnie
Litwa: w grudniu 2014 inflacja wynosiła tam -0,1 proc. (to były czasy lekkiej deflacji w Europie), a w styczniu 2015 spadła aż do -1,4 proc. To więc całkowite przeciwieństwo mitu o tym, że wchodzenie euro podkręca inflację.
Łotwa w grudniu 2013 miała inflację na poziomie -0,4 proc. a w styczniu 2014 było to już 0,5 proc. na plusie. Inflacja w całej Unii Europejskiej spadła wtedy z 1 proc. do 0,9 proc. Łotwę można traktować jako dowód na to, że faktycznie przy wchodzeniu do euro ceny rosną szybciej. Ale wzrost o 1,1 punktu procentowego trudno uznać za katastrofę.
Estonia w grudniu 2010 miała inflację na poziomie 5,4 proc. a w styczniu 2011 to było 5,1 proc., czy znowu, podobnie jak w przypadku Litwy – spadek, zamiast wzrostu.
Słowacja pod koniec 2008 roku miała 3,5 proc. inflacji, a w styczniu 2009 już tylko 2,7 proc. W całej Unii wskaźnik inflacji też wtedy spadł, z 2,2 proc. do 1,8 proc. Czyli w przypadku Słowacji spadek był większy.
No i na koniec Słowenia, która miała pod koniec 2006 roku 3 proc. inflacji, a w styczniu 2007 2,8 proc.
W przypadku pięciu państw z naszej części Europy, które weszły do strefy euro w ciągu ostatnich kilkunastu lat, wszystkie oprócz Łotwy zanotowały lekki spadek inflacji, a Łotwa zanotowała niewielki jej wzrost.
Jednak to są wskaźniki inflacji rocznej, na ich zmiany może wpływać tak zwany efekt bazy, czyli coś, co wydarzyło się akurat rok wcześniej. Aby wykluczyć możliwość takiego zniekształcenia, sprawdźmy, co działo się z cenami w krajach, które właśnie weszły do euro, tylko w styczniu w stosunku do grudnia. Zobaczmy zmianę cen w ujęciu miesiąc do miesiąca w czasie pierwszego miesiąca w strefie euro.
Jeśli akcesja faktycznie nakręca inflację, to właśnie w tym ujęciu powinna być ona najwyraźniej widoczna. Dla porównania dołączyłem zmiany cen w tym samym okresie w całej Unii Europejskiej, a także w Polsce
Jak widać, ani razu ceny w kraju, który właśnie wszedł do euro, nie urosły o bardziej niż 1 proc. W Słowenii i Litwie ceny nawet spadały, co było zgodne z tym, co działo się w całej Unii. W Estonii stały w miejscu, podczas gdy w Polsce dość wyraźnie urosły. Słowacja pokazała niewielki wzrost, choć w Unii były spadki, ale nie różniła się mocno w tym względzie od Polski. Ponownie wyróżnia się Łotwa, gdzie ceny faktycznie urosły wyraźniej niż w Polsce i w całej Unii, chociaż z drugiej strony wzrost o 0,7 proc. nie jest czymś wielce przerażającym.
Inflacja przed i po wejściu do strefy euro. Nie ma żadnej katastrofy
Można to też zbadać w nieco dłuższym okresie, bo przecież ceny mogą rosnąć wcześniej, jeszcze przed styczniem, w oczekiwaniu na wejście do strefy. Kluczowe decyzje w tej sprawie są zwykle podejmowane przez władze Unii mniej więcej pół roku wcześniej. Zobaczmy, jak wyglądała inflacja we wspomnianych pięciu krajach w czerwcu pół roku po wejściu do strefy euro i w czerwcu rok wcześniej – pół roku przed akcesją do euro.
Na Litwie w czerwcu 2014 inflacja wynosiła 0,3 proc. a w czerwcu 2015 -0,2 proc. W Unii w tym czasie inflacja spadła z 0,7 proc. do 0,3 proc.
Łotwa: wzrost z 0,2 proc. w czerwcu 2013 do 0,8 proc. w czerwcu 2014. W Unii w tym samym czasie spadek z 1,7 proc. do 0,7 proc.
Estonia: wzrost z 3,4 proc. do 4,9 proc. a w Unii w tym czasie wzrost z 1,9 proc. do 3,1 proc.
Słowacja: spadek z 4,3 proc. do 0,7 proc., w Unii w tym samym czasie spadek z 4,3 proc. do 0,6 proc.
Słowenia: wzrost z 3 proc. do 3,8 proc., a w tym samym okresie w całej Unii spadek z 2,4 proc. do 2,1 proc.
Przy tego typu wyliczeniach do Łotwy jako kraju, w którym inflacja faktycznie rosła szybciej niż w całej Unii, dołącza też Słowenia. Natomiast w przypadkach Litwy, Estonii i Słowacji różnice pomiędzy tym, jak zachowywały się ceny w danym kraju i w całej Unii, są znikome i moim zdaniem pomijalne. Swoją drogą te różnice, które widać w przypadku Łotwy i Słowenii też nie są ogromne i przekraczają nieco 1 punkt procentowy w skali dwunastu miesięcy.
A Chorwacja? Od czerwca do grudnia 2022 r. wskaźnik inflacji urósł tam z 12,1 proc. do 12,7 proc. – o 0,6 punktu procentowego. W tym samym czasie w całej Unii Europejskiej inflacja urosła z 9,6 proc. do 10,4 proc., czyli też o 0,6 punktu procentowego. Nie widać zatem, jak dotąd żadnej zwiększonej presji inflacyjnej.
W Polsce w tym czasie inflacja urosła z 14,2 proc. do 15,3 proc. (Eurostat ma nieco inne dane niż GUS, bo ma inny koszyk inflacyjny). Ceny w Polsce, które nie wybiera się do strefy euro, rosły szybciej niż w Chorwacji, o której wszyscy od kilku miesięcy wiedzieli, że wejdzie do euro od stycznia. Na Węgrzech w tym czasie inflacja urosła z 12,6 proc. do 25 proc.
Nie oznacza to, że wchodzenie do strefy euro obniża tempo wzrostu inflacji. W ogóle moim zdaniem na podstawie tych danych z wielu ostatnich lat nie da się logicznie powiązać faktu wchodzenie do strefy euro z inflacją. Te rzeczy ewidentnie nie są ze sobą powiązane. Mity krążące na ten temat i powracające zawsze, kiedy jakieś kolejne państwo przyjmuje euro, są tylko mitami. Dane wyglądają zupełnie inaczej.
Mit o wzroście cen po wejściu do strefy euro wiecznie żywy
Dlaczego mówi się, że przyjęcie euro oznacza wzrost cen? Moim zdaniem są tu trzy główne czynniki. Po pierwsze w ten sposób funkcjonują media. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Eksponowane są zawsze odstępstwa od normy, sprawy wyjątkowe i bardziej sensacyjne.
Z pewnością znacznie łatwiej w mediach znaleźć wiadomość o tym, że w jakimś sklepie ceny wzrosły, niż wiadomość o tym, że w innym sklepie ceny nie wzrosły i w ogóle nic się tam nie zmieniło. Ludzie z kolei lubią sobie wszystko upraszczać, więc informacje dotyczące wybranych punktów i momentów w gospodarce uogólniają sobie, tworząc fałszywy obraz całości. Jednocześnie są zbyt leniwi, albo zajęci innymi sprawami, aby samodzielnie sobie te dane zweryfikować.
Po drugie teza o wzroście cen w czasie akcesji wygląda prawdopodobnie na pierwszy rzut oka, bo przecież właśnie wtedy występuje zjawisko zaokrąglania cen w górę, podczas ich przeliczania z jednej waluty na drugą. Gdy wszyscy odrobinkę zaokrąglą w górę, może wyjść z tego całkiem niezły przeciętny wzrost cen. Tak, tylko, że to jest zjawisko jednorazowe. Może więc z tego wyjść co najwyżej jednorazowy, krótki podskok inflacji, który nie stanowi problemu dla gospodarki.
Poza tym w kwestii zaokrągleń może interweniować rząd, ostrzegając, strasząc i generalnie zwiększając ryzyko takiego ruchu po stronie przedsiębiorców. Można więc to zjawisko skutecznie ograniczać. Swoje powinna też tu robić zdrowa konkurencja pomiędzy sprzedawcami. W Chorwacji na przykład Lidl cen nie zaokrąglił w górę, czym się chwali, próbując zdobyć dodatkowych klientów kosztem innych sklepów.
Po trzecie wchodzenie do strefy euro z pewnością jest ważnym tematem politycznym, ponieważ dotyczy strategicznego wyboru ścieżki rozwoju całego państwa. Mity o inflacji podkręcanej przez akcesję do euro każdorazowo rozdmuchują więc politycy, którzy do euro wchodzić nie chcą. Z ich strony jest to normalna polityczna działalność propagandowa. Oparta wprawdzie na kłamstwach, ale dane o tym, co faktycznie stało się w Chorwacji w styczniu, będą znane dopiero w lutym, a te, które pozwolą ocenić wpływ akcesji na inflację w nieco dłuższym okresie, dopiero za kilka miesięcy. Wtedy nikt już nie będzie zainteresowany powrotem do tematu Chorwacji i euro, bo na tapecie będą inne tematy. W ten sposób mit będzie dalej żywy.
Lepiej pogadać o wejściu do strefy euro niż o czymś ważnym
To wszystko oczywiście nie przesądza w żadną ze stron wyniku faktycznej debaty o tym, czy do strefy euro warto wchodzić, czy nie warto. Moim zdaniem, upraszczając, dylemat polega na tym, że poza strefą mamy więcej instrumentów do walki z ewentualnym kryzysem na rynku finansowym, natomiast wewnątrz strefy tych narzędzi nie mamy, ale też sam kryzys jest wtedy zdecydowanie mniej prawdopodobny. Sprawa nie jest więc prosta i nigdy nie będzie.
Na razie kluczowe jest to, że aby w ogóle zacząć starać się o wejście do strefy, musielibyśmy zmienić polską konstytucję, co w naszych realiach politycznych pewnie jeszcze przez wiele lat będzie nieosiągalne.
Generalnie dyskutowanie o wchodzenie do strefy euro dzisiaj jest jałową stratą czasu i dyskusją o niczym. Obawiam się jednak, że z zupełnie innych powodów może to być jeden z głównych tematów w tegorocznej kampanii wyborczej. Politykom łatwiej kłócić się o sprawy i tak nieosiągalne, a więc w pewnym sensie fikcyjne, niż o faktyczne problemy, których nikomu nie chce się rozwiązywać.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.