Jest takie jedno trochę dziwne polskie powiedzenie mówiące, że na biednego nie trafiło. Niby trzeba sięgnąć głęboko do kieszeni, ale nie ma problemu, bo przecież są one tak przepastne, że omawiania osoba nie zbiednieje.
Przypomniało mi się to porzekadło, gdy przeczytałem o majówkowych wydatkach Polaków. 120 zł za rybkę nad morzem? Nie ma sprawy. 20 zł za gofra? Proszę bardzo. Nie rozumiem tylko jednego. Lamentu, jaki poniósł się tuż po wydrukowaniu paragonów.
Polscy turyści co roku tłumnie walą nad morze i w góry, gdy tylko uda im się wyszarpać kilka dni wolnego. Jak pokazuje miniony długi weekend, niepotrzebne im do tego nawet ustawowe wolne, bo w tym roku jedynym dodatkowym dniem odpoczynku był de facto 3 maja.
Zamiast, jak zazwyczaj jednego dnia urlopu, który zamieniał się w trzy dzięki świętowaniu święta pracy i uchwalenia Konstytucji 3 maja, złośliwy kalendarz odebrał nam jeden wolny dzień, sprawiając, że majówkowa przerwa zamieniła się w długi weekend.
Polaków długi weekend jakich wiele nie zniechęcił do wypoczynku
Wbrew obawom do Zakopanego i wielu nadmorskich miejscowości turyści nadciągnęli całymi tabunami. Nasi rodacy przeszli się głównymi alejkami, usiedli w restauracji, która była akurat po drodze i szok. Ceny nie z tej ziemi.
Kilka takich perełek spłynęło do dziennikarki Katarzyny Bosackiej. Gofr z owocami i bitą śmietaną za 18 zł. Kawałek sernika za 26 zł. Ryba sztuk jeden za 117 zł. Dużo? Pewnie, że tak. Tylko że… wcale nie trzeba za nie płacić. To nie wydatek pierwszej potrzeby.
Trudno robić o to taki raban, jak o zawyżone ceny wody na lotniskach. Bo w tym drugim wypadku jesteśmy najpierw zmuszani do pozostawiania swoich napojów przed kontrolą bagażową, a potem zostawia się nas na pastwę ofert typu 6 zł za półlitrową butelkę.
W kurortach turystycznych mamy ogromny wybór
Knajpa knajpą pogania, obok Biedronki, Żabki i co tylko dusza zapragnie. Można przywieźć własne jedzenie z domu, kupić i przygotować na miejscu, zjeść daleko od starówki lub rozsiąść się w ogródku pod parasolem w samym centrum.
Polska branża turystyczna czerpie z wygody i siły przyzwyczajenia turystów.. Dlaczego bierzemy urlop w majówkę? Bo majówka to czas urlopu. Mniejsza o to, że ekstra wolne z okazji 1 maja zabrała nam niedziela, pogoda jest w kratkę, a podobny urlop możemy sobie zrobić w czerwcu korzystając z Bożego Ciała.
Czemu jedziemy akurat do Zakopanego, Kołobrzegu czy Sopotu? Bo tak „się jeździ”. To znaczy jeżdżą tak znajomi, jeździliśmy i my rok, dwa i trzy lata temu. Jeździliśmy i narzekaliśmy że ten dorsz to chyba złotą siecią był łapany, górale poupadali na głowy z noclegami, a te ceny benzyny to dajcie spokój, kto to widział.
I co dzieje się rok później? W radio objaśniają, ile stoi się w korku na autostradzie, w internecie piszą, że ceny noclegów to absurd i taniej byłoby spędzić wakacje za granicą. A, no i że mimo tego i tak nie ma już wolnych miejsc.
Bo jak mocno branża nie wyśrubuje stawek, Polacy i tak pojadą. Przepłacą za kwaterę (w Kołobrzegu, donosił TVN, już po 300-350 zł za osobę za dobę), zjedzą rybę za 100 zł i popiją piwem za 11. Drogo? Cóż, tam gdzie jest mnóstwo wygłodniałych turystów to restauracje dyktują ceny. Trzeba zapłacić podatek od bycia januszem. Bywa.
Pół biedy, jeżeli ktoś robi to świadomie. Płaci, bo go stać i nikomu nic do tego. Tylko tacy ludzie raczej nie złorzeczą na restauratorów i nie wrzucają do mediów społecznościowych zdjęć paragonów. Co prowadzi do konkluzji, że część Polaków zapłaciło daninę, na którą z trudem zbierali pieniądze.
Czytaj też: Czy szef może odrzucić wniosek urlopowy?