500 plus zamieni się teraz w 800 minus. Już wyjaśniam, jak do tego dojdzie
Nigdy nie byłem przeciwnikiem 500+ i nie zaliczałem się do grona osób wieszczących katastrofę gospodarczą w Polsce z powodu uruchomienia tego programu. Okrzyki, że zmierzamy w stronę „drugiej Grecji” do dzisiaj raczej mnie bawią, niż straszą, bo to akurat nieprawda. Przy całej mojej niechęci wobec polityki prowadzonej przez PiS zawsze uważałem, że akurat świadczenie 500+ było pomysłem całkiem ciekawym, odważnym i jak się potem okazało dającym gospodarce więcej dobrego niż złego.
Oczywiście program Rodzina 500+ poniósł totalną porażkę, jeśli chodzi o efekt demograficzny, ale z tego też akurat zawsze mi się chciało śmiać, bo nigdy nie wierzyłem, że można trwale zwiększyć współczynnik dzietności rozdając pieniądze. Ale sam efekt gospodarczy tego programu był ciekawy. Zwiększenie dochodów do dyspozycji w gospodarstwach domowych zwiększyło popyt na rynku, konsumpcję, a więc przyczyniło się do rozkręcenia gospodarki. Całkiem żwawy wzrost PKB w latach 17-19 zawdzięczamy w jakimś tam stopniu także temu programowi i generalnie polityce braku dyscypliny fiskalnej oraz rozdawania kasy na prawo i lewo.
Wbrew ponurym zapowiedziom nie doprowadziło to do żadnego bankructwa, wzrostu bezrobocia czy zmniejszenia aktywności zawodowej wśród kobiet ani nawet do zwiększenia długu publicznego (chociaż gdyby wzrósł to też nie oznaczałoby to katastrofy). Pomimo rosnących wydatków państwa deficyty w sektorze publicznym malały, bo dzięki wzrostowi gospodarczemu jeszcze szybciej rosły dochody budżetowe.
W szeroko pojętej polityce gospodarczej PiS robił masę błędów i marnował sporo okazji, narażał nas na niepotrzebne konflikty z Unią Europejską, odcinając od unijnych funduszy, nie wykorzystując tym samym okazji na transformację w polskiej energetyce finansowaną. Ale patrząc wąsko tylko na czysto fiskalny wymiar tej polityki wszystko wyglądało dobrze, a więc można uznać, że 500+ wszystkim się opłaciło. Można też powiedzieć, że się okazało, że nas było na ten program stać.
Wszystko to jednak działo się w określonym otoczeniu, które wyglądało korzystnie. Były to czasy przed wojną i przed pandemią. Przede wszystkim w 2016 roku nie było inflacji. Jej wskaźnik był wręcz poniżej zera. Stopy procentowe były na rekordowo niskim poziomie i nic nie wskazywało na to, że mają rosnąć w przewidywalnej przyszłości. Po sześciu latach (2009-2015) przebywania w unijnej procedurze nadmiernego deficytu polska gospodarka rosła w tempie takim sobie, nie było więc ryzyka, że gdy dosypie się ludziom pieniędzy tylko dlatego, że mają dzieci, to coś się w tej gospodarce przegrzeje.
800+ zamiast 500+? To nie jest zbyt dobry pomysł
Główny problem z dzisiejszą zamianą 500 na 800+ polega właśnie na tym, że przez ostatnich siedem lat otoczenie zmieniło się w sposób diametralny. Przede wszystkim inflacja wynosi kilkanaście procent. Rząd i Rada Polityki Pieniężnej często podkreślają, że nie zamierzają z nią walczyć w sposób drastyczny, bo to doprowadziłoby do katastrofy w postaci znaczącego wzrostu bezrobocia. Nie ma ani pół dowodu na to, że tak by się stało, bo przez niekorzystne zmiany demograficzne (którym 500+ nie zapobiegło) w gospodarce brakuje raczej pracowników, a nie pracy, a względną równowagę udaje nam się utrzymywać głównie dzięki imigrantom z Ukrainy i Białorusi.
Niektórzy ekonomiści twierdzą nawet, że w dzisiejszych czasach możliwe są nawet recesje bez większych wzrostów bezrobocia. Zasłanianie się nim, tłumacząc się z własnej bierności wobec inflacji jest dziwne. Z drugiej strony taka demonstracyjna bierność utrudnia zbijanie wśród ludzi wysokich oczekiwań inflacyjnych – bo trudno wierzyć w to, że inflacja spadnie sama z siebie, skoro rząd podkreśla, że to nie jest najważniejsza rzecz, a i bank centralny od ponad pół roku nie podnosi już w związku z nią stóp procentowych, nie dochodząc z nimi nawet do 7 proc. w czasach gdy inflacja przekraczała 18 proc.
Czytaj też: Jak złożyć wniosek o 500+?
Nie twierdzę, że to na pewno błąd, ale w kontekście oczekiwań inflacyjnych takie podejście na pewno nie ułatwia sprawy. Oczywiście dosypywanie ludziom pieniędzy do portfeli także utrudnia zbijanie inflacji niżej, bo podobnie jak w 2016 roku zwiększa dochody ludności, a więc też zwiększa popyt w gospodarce. Wtedy było to coś korzystnego, dzisiaj przy wysokiej inflacji może być z tego więcej szkody niż pożytku.
Dzisiaj również, zupełnie inaczej niż 7 lat temu, nie mamy przed sobą okresu zmniejszania deficytów fiskalnych, trudno będzie bowiem jeszcze bardziej poprawić ściągalność podatków, koniunktura gospodarcza jest co najwyżej średnia, bo wszystkim przeszkadza inflacja, a do tego mamy potężne źródło niepewności w postaci wojny tuż za naszą granicą.
Przez wojnę musimy też znacząco zwiększać wydatki na zbrojenia, co gwarantuje nam raczej wzrost, a nie spadek deficytów w najbliższych latach. Sam rząd zresztą opracował prognozy, które to pokazują w niedawnej tak zwanej „aktualizacji programu konwergencji”, czyli w dokumencie ze szczegółowymi i oficjalnymi prognozami, który każde państwo unijne musi wysyłać regularnie do Brukseli. Zgodnie z nim deficyt fiskalny w tym roku ma sięgać 4,7 proc. PKB, a w 2024 wynieść 3,4 proc. PKB. W kolejnych dwóch latach ma być tylko minimalnie poniżej 3 proc. PKB.
Zwiększenie 500+ do 800 zł podniesie wydatki na ten cel o około 24 mld złotych rocznie. To jakieś 0,7-0,9 proc. PKB, tak więc ten deficyt z dokumentu wysłanego do Brukseli rośnie nam teraz już do 5,5 proc. PKB. Nie twierdzę, że zmierzamy w stronę katastrofy, bo to zawsze niezwykle mało prawdopodobny scenariusz, ale na pewno ryzyko związane z taką decyzją jest dziś nieporównywalnie większe niż siedem lat temu. Tym razem jest to dla naszej gospodarki potencjalny dodatkowy minus, a nie plus. Wojna trwa, nie wiadomo jak będzie wyglądać gospodarka europejska za pół roku, czy za rok, dodatkowe minusy są więc nam niepotrzebne.
Miliardy z 800+ mogłyby pójść na ochronę zdrowia i oświatę
Rząd może też próbować ograniczyć potencjalnie zły wpływ 800+ na gospodarkę, deficyt i inflację, ograniczając inne wydatki państwa. Taki scenariusz jest moim zdaniem jeszcze gorszy, bo zdecydowanie najgorzej okres rządów PiS przetrwały tak zwane usługi publiczne, za które odpowiada państwo. Te związane z edukacją i ochroną zdrowia chyba nigdy nie były w gorszej kondycji, wymagają one od lat poważnych reform, których nikt nie zamierza na serio wprowadzać, wymagają też jednocześnie większych pieniędzy, a teraz będą widoki co najwyżej na mniejsze. Na pewno realnie mniejsze.
W efekcie Mateusz Morawiecki albo może Jarosław Kaczyński coraz bardziej będą przypominać Edwarda Gierka XXI wieku. Pod koniec lat 70. dwudziestego wieku, w PRL polityka ówczesnego szefa partii i państwa, Edwarda Gierka pomimo dobrych chęci doprowadziła do sytuacji, w której ludzie nominalnie mieli dużo pieniędzy, ale nie mieli czego za nie kupić. Ze względu na katastrofalnie błędne zarządzanie państwem i nawet najdrobniejszymi procesami gospodarczymi, brakowało wszystkiego, za co odpowiedzialne było państwo.
Dziś zdecydowanie większa część gospodarki znajduje się na szczęście w sektorze prywatnym, ale tam, gdzie to państwo nadal odpowiada za stan rzeczy, czyli właśnie w usługach publicznych mamy dramat, niczym w sklepie spożywczym w czasie stanu wojennego. W tym kontekście przeznaczanie większych pieniędzy na świadczenie 500+, jest dzisiaj marnowaniem tych środków, bo można by je było wydać mądrzej, na rzeczy które są i pozostaną mocno niedofinansowane.
Czasy, w których można było w miarę bezkarnie zwiększać wydatki państwa na rzeczy dowolne na razie minęły i nie wiadomo, kiedy powrócą. Na pewno nie przed końcem wojny i nie przed końcem wysokiej inflacji. Na to ile potrwa wojna nie mamy wpływu, natomiast okres wysokiej inflacji właśnie sobie sami wydłużamy.
Niestety znacznie łatwiej jest rozdać kasę i powiedzieć ludziom „macie tu 800 złotych miesięcznie i znajdzie dziecku jakąś szkołę społeczną, skoro w publicznej brakuje połowy nauczycieli”, a znacznie trudniej jest naprawić sytuację w publicznych szkołach. Efekt będzie taki, że inflacja będzie pozostawać na wysokim poziomie znacznie dłużej, niż mogłaby przy prawidłowej polityce, te 800 zł za chwilę więc się rozejdzie na zwykłe wydatki w sklepie, tak jak w ostatnich latach rozeszło się 500 zł, na żadne szkoły społeczne i tak więc już nie wystarczy, a w szkołach publicznych dalej będzie tak jak było, czyli źle. Żaden problem nie zostanie więc rozwiązany.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.