Wywalić dwie trzecie posłów na zbity pysk, a tym, co zostaną, obniżyć pensje. Fajny pomysł? No to teraz uważajcie
Donald Tusk wie to, czego najwyraźniej nie wie prof. Janusz Filipiak: żeby żądać wyrzeczeń od zwykłych ludzi, najpierw trzeba przycisnąć elity. To elity muszą dać przykład ludowi. Dlatego lider PO sugeruje zwolnienia w kancelarii premiera i obniżki pensji dla polityków. Polakom to się spodoba, właśnie w jednym z sondaży powiedzieli, że chcieliby zwolnienia co najmniej 310 posłów. Tylko po tej radości przyjdzie płacz, bo Tusk chce dojechać polityków tylko po to, żeby mieć praw dojechać zwykłego Kowalskiego. Dla waszego dobra.
Wszystko z powodu inflacji, z którą solennie obiecuje walczyć Donald Tusk, jak tylko wygra wybory. Właśnie wyjaśnia, że walka z inflacją to jest przede wszystkim ograniczenie wydatków przez władzę i od tego należy zacząć. Dlaczego? Kilka drobnych milionów złotych wcale nie zrobi na rynku różnicy i inflacja od tego nie drgnie. I były premier doskonale o tym wie.
Wcale nie o to mu chodzi.
Były premier chce wykonać symboliczny gest, żeby pokazać społeczeństwu, że wszyscy muszą oberwać, że to czas wyrzeczeń i że Kowalskiemu będzie gorzej, ale wszystkim będzie gorzej, nie ma grup uprzywilejowanych. Wtedy łatwiej jest zwykłemu obywatelowi przełknąć gorzką pigułkę. Wie dokładnie to, czego najwyraźniej nie rozumie prof. Janusz Filipiak, mówiąc, że to biedniejsi powinni w trosce o środowisko przestać jeść mięso, milionerzy za to nie muszą rezygnować z niczego.
Zwolnienia i obniżki pensji dla posłów i urzędników państwowych
Donald Tusk w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” wskazuje więc na sześcio- czy siedmiokrotnie wyższy koszt obsługi kancelarii szefa rządu, wytyka premierowi Morawieckiemu, że na prowadzenie biura wydaje prawie miliard złotych. Tym samym sugeruje, że jak dojdzie do władzy, obniży te koszty, czyli albo zwolni część pracowników, albo obniży wszystkim pensje.
Platforma Obywatelska założyła zresztą jakiś czas temu projekt ustawy cofający podwyżki dla polityków, ale trafił on do sejmowej zamrażarki. Donald Tusk mówi, że nie ma obecnie mocy politycznej, żeby odgrzebać ten pomysł, ale skoro wytyka premierowi i prezydentowi, że „nie zawahali się, żeby sobie podnieść wynagrodzenie o 40, 50, 60 proc., a zarabiają pięcio- czy sześciokrotnie więcej od polskiego nauczyciela”, to pewnie jeśli przejmie władzę, otworzy drzwi do sejmowej chłodni.
Polacy się zapewne ucieszą i głośno zaklaszczą, bo chyba wszyscy pamiętają jeszcze, jak zbulwersowała ich decyzja o podwyżkach dla polityków. Ba! Politycy chcieliby wręcz większość posłów zwolnić. Z najnowszego sondażu Instytutu Badań Pollster dla „Super Expressu” wynika, że 63 proc. badanych chciałoby ograniczenia liczby posłów w Sejmie do maksymalnie 150. Jedynie 19 proc. odpowiedziało, że posłów powinniśmy mieć trochę więcej, ale nadal mniej niż dziś, czyli coś między 150 a 459, a 15 proc. uważa, że liczba posłów nie powinna się zmieniać, dobrze jest jak jest.
A dziś mamy przecież 460 posłów.
Podsumowując, bezwzględna większość chciałaby wyrzucić z pracy 310 parlamentarzystów. Jak Tusk obieca, że wyrzuci też trochę urzędników, a politykom obniży wynagrodzenia, pięknie wpisze się w oczekiwania społeczne.
Sprytny wybieg Donalda Tuska
Ale to dopiero początek, bo to urabianie gruntu pod kolejny, a właściwie zasadniczy krok kluczowy dla walki z inflacją. Donald Tusk mówi Justynie Dobrosz-Oracz wprost: to polityczny manewr tylko po to, „żeby władza uzyskała moralne prawo do innych twardych decyzji”.
Czym są twarde decyzje w walce z inflacją? Na pewno nie rozdawaniem pieniędzy, a raczej ich odbieraniem. Trudno spodziewać się, że Platforma, chcąc walczyć z inflacją, podniesie radykalnie pensje w budżetówce, bo to inflację podsyca.
Trudno waloryzować 500+ i liczyć, że inflacja nie wzrośnie. Trudno dawać 13.i 14. emeryturę, licząc na spadek cen. Albo obniżać stopy procentowe, kiedy inflacja ciągle nie powiedziała ostatniego słowa.
Donald Tusk sam sobie zaprzecza
Jeśli szef PO naprawdę chce walczyć z inflacją i jest gotów do podejmowania trudnych decyzji, należy się spodziewać ograniczenia wydatków i transferów socjalnych, dalszych podwyżek stóp procentowych i o bez oglądania się na koszty społeczne.
Ale jak tu traktować byłego premiera poważnie, kiedy na jednym wdechu mówi, że chce uwolnić Polaków od lęku, że chleb codziennie będzie droższy i jednocześnie obiecuje 20-proc. podwyżki w budżetówce?
Mówi o walce z inflacją i twardych decyzjach, a jednocześnie zarzeka się, że co PiS-owska władza dała, tego on nigdy nie zabierze? I to wtedy, kiedy prof. Marek Belka mówi o skoku inflacji do 18 proc., a członek RPP Ludwik Kotecki mówi jasno, że nie można walczyć z choćby 14, czy 16-proc. inflacją, mając stopy na poziomie 6 proc. Kiedy ekonomiści na Węgrzech oczekują podniesienia stóp procentowych o 0,5 pkt proc., a bank centralny podnosi je o 1,85 pkt proc., wywołując szok.
Nie da się obiecywać dziś nic dobrego, jeśli chce się te obietnice spełnić, ale czas na to przyjdzie dopiero za grubo ponad rok. To, co za rok stanie się z polską gospodarką, może zaskoczyć każdego polityka, ale też każdego ekonomistę przynajmniej tak, jak zaskoczył właśnie bank Węgier.
Tak przy okazji, inflacja na Węgrzech w maju wynosiła 10,7 proc., u nas 13,9 proc. Stopy procentowe na Węgrzech tuż przed tą szokującą podwyżką - 5,9 proc. W Polsce? 6 proc.