Rząd powołuje Rzecznika Praw Pracownika. Tylko po co, skoro robi to już Państwowa Inspekcja Pracy, która w dodatku zaraz dostanie ogromną władzę, której piekielnie boją się pracodawcy.

To ma być „odpowiedź na potrzeby kilku milionów ludzi pracujących w Polsce” - twierdzi minister Agnieszka Dziemianowicz-Bąk, której resort za priorytet uznał powołanie zupełnie nowej instytucji - Rzecznika Praw Pracownika.
A rząd ten priorytet przyjął.
Pracownicy na przegranej pozycji
Pani minister przekonuje, że mamy teraz nierównowagę, bo mamy przecież rzecznika pracodawców, którym jest Rzecznik Małych i Średnich Przedsiębiorców, a rzecznika pracowników nie mamy. Formalnie to Rzecznik Praw Obywatelskich ma w swoich kompetencjach kwestie dotyczące praw pracowniczych (wiedzieliście?), ale problemów na tym polu jest tak dużo, że RPO nie wyrabia.
A więc nowa instytucja ma zajmować się ochroną praw wszystkich osób pracujących w tzw. stosunku zależnym. Co to znaczy? Że podlegać jej będą nie tylko pracownicy ma umówię o pracę, ale również ci pracujący na umowach cywilnoprawnych czy w administracji (a ci formalnie mogą być też na umówię o pracę, ale często dotyczą ich szczególne przepisy dot. powołania).
Brzmi sensownie? Tak. Ale tylko do czasu. Bo przecież mamy jeszcze Państwową Inspekcję Pracy.
Więcej wiadomości z rynku pracy w Bizblog.pl
Jedna rewolucja wystarczy
Ten argument przywołują przedsiębiorcy pytani przez „Rzeczpospolitą”. Przekonują, że to będzie dublowanie kompetencji PIP i to kosztowne i w ogóle po co ten cyrk. Nic dziwnego, że są przeciw, bo to formalnie wbrew ich interesom. Ale moim zdaniem tym razem mają rację.
Organizacje przedsiębiorców co prawda twierdzą, że „PIP już dba o prawa zatrudnionych”, a moim zdaniem dba słabo. Ale zaraz ma się to zmienić.
Państwowa Inspekcja Pracy ma w końcu dostać ostre zęby od 2026 r. I nie chodzi tylko o to, że nowelizacja ustawy o PIP da Inspekcji możliwość nakładania dwukrotnie wyższych kar za łamanie prawa pracy, przez co mogą one wzrosnąć do 60 tys. zł.
Największych game changerem jest to, że PIP zyska w końcu uprawienie, by przekształcać umowy zlecenie w umowy o pracę, jeśli faktycznie wykonywana praca wygląda jak ta kodeksowa, i to już na podstawie decyzji administracyjnej urzędników, bez konieczności bujania się z pracodawcą po sądach.
Nowy Główny Inspektor Pracy Marcin Stanecki od jakiegoś czasu chodzi po mediach i opowiada, że będzie radykałem i zbliża się koniec ery udawania Greka. Jasno mówi, że „złoi skórę” oszustom, czyli pracodawcą, którzy uprawiają patologię w formach zatrudnienia.
A tych oszustów będzie znacznie łatwiej namierzyć, bo PIP wraz z nowelizacją przepisów zacznie mieć dostęp do szerokiej bazy informacji z ZUS i Krajowej Administracji Skarbowej. To naprawdę będzie rewolucja.
A może dajcie podwyżki pracownikom PIP?
Problemem może być nadal to, że brakuje inspektorów PIP, a brakuje ich, bo zarobki są marne. To zamiast wyrzucać pieniądze na nowy urząd, dofinansujmy nimi PIP. Owszem, w 2026 budżet Inspekcji i tak ma wzrosnąć o 10 proc., ale to wcale nie spowoduje, że będzie się tam przelewać.
I druga rzecz - osoby pracujące na umowach cywilnoprawnych, które - jeśli rzeczywiście nie powinny być na etacie - pod PIP nie podpadają. Tylko że łatwiej i skuteczniej jest dołożyć je do zakresu kompetencji PIP i dołożyć pieniądze na opiekę nad nimi, niż tworzyć od zera dodatkową instytucję, która tę lukę załata, a jednocześnie wprowadzi zamieszanie, bo będzie się w wielu obszarach dublować z PIP.