Nawet jakby miało być drożej, to jeszcze okej, pod warunkiem, że wiem, o ile te rachunki będą wyższe, wtedy jakoś to ogarnę, tu dorobię, tu coś zaoszczędzę i wszystko się zepnie. Problem polega na tym, że większość nie ma pojęcia, co ich czeka, nie mogą więc planować, jak sobie z tymi przyszłymi problemami poradzić – mówi Marcin Duma, prezes IBRiS, w wywiadzie z Bizblog.pl. (Fot. Albrecht Fietz from Pixabay).
Dlaczego PiS rozdaje pieniądze wszystkim zamiast najbiedniejszym? Bo wcale nie chodzi o to, by ochronić ludzi przed biedą. Gra toczy się o to, by ochronić wszystkich Polaków przed utratą marzeń, przed poczuciem, że spadli do niższej klasy społecznej, a tego w związku z kryzysem obawia się już jedna trzecia z nas – mówi Marcin Duma, prezes IBRiS. Nie po to przecież klasa średnia stworzyła sobie w głowie „hołotę upasioną na 500+”, żeby teraz we własnych oczach się z nią zrównać. Stworzyła ją po to, by patrzeć na nią z góry i czuć się lepszym.
Agata Kołodziej, Bizblog.pl: Najpierw była awantura o stopy procentowe, potem awantura o węgiel, ciągle trwa awantura o pieniądze z KPO i straszenie drożyzna. Czy Polacy się jeszcze trzymają pod tym ciężarem?
Marcin Duma, prezes Instytutu Badań Rynkowych i Społecznych: Bieżąca polityka biegnie sobie trochę obok normalnego życia, a ci, którzy za nią nadążają i śledzą te wszystkie awantury, to może 5-10 proc. społeczeństwa. Reszta nie śledzi żółtych i czerwonych pasków w telewizji, chociaż ludziom zanurzonym w polityce może się wydawać, że wszyscy nadążają za wydarzeniami tak jak oni.
Chcesz powiedzieć, że Polacy nie boją się, że zabraknie węgla zimą i żywność będzie jeszcze droższa?
Nie, to nie znaczy, że większość Polaków tymi sprawami nie żyje, ale inaczej je przetwarza. Te wszystkie opowieści, że cukier jest drogi, a olej drożeje są trudne do przełknięcia, nie dlatego że Polacy obawiają się wysokich cen. Oni obawiają się, że zostanie im portfelu mniej pieniędzy, a to co innego.
Jak to?
Bo Polacy mówią, że ceny mogą sobie rosnąć, okej, bylebyśmy my zarabiali więcej. To pokazuje, że Polacy doskonale czują, czym jest inflacja. To nie tyle wzrost cen, ile spadek siły nabywczej, która ich tak boli. Rosnące ceny Polakom wcale nie przeszkadzają aż tak bardzo, byleby nie musieli wybierać między rzeczami – towarami i usługami, na które mogli sobie dotychczas pozwolić.
Ostatnio zresztą zadaliśmy Polakom dokładnie takie pytanie: „czy musisz wybierać pomiędzy jedzeniem a opłaceniem stałych rachunków?”. Tak odpowiedziało niecałe 8 proc. badanych.
To dużo.
Mnie też zaskoczył tak wysoki wynik. Ale to ciągle nie jest powszechne doświadczenie. Zapytaliśmy też Polaków, jak oceniają swoją sytuację materialną. I to nie jest tak, że wszyscy mówią „tragedia”, „dramat”, „co to będzie?”. Połowa Polaków mówi, że jest średnio znośnie i to przy tym całym napięciu, które mamy od miesięcy, przy tej komunikacji, która wieszczy co chwilę, że świat się sypie. To nie jest źle. Do tego prawie 40 proc. mówi, że w zasadzie sytuacja finansowa w ich gospodarstwie domowym jest dobra, a kilkanaście proc. mówi, że jest źle. Wbrew pozorom to wcale nie są złe wyniki.
Brak prądu i ogrzewania? Polak w stanie rozedrgania
One nie są złe, czy jeszcze nie są złe? Czy Polacy boją się, że najgorsze dopiero przyjdzie?
Tak naprawdę, Polacy najbardziej boją się tego, że nie wiedzą dokładnie, czego mają się bać. Ogromna niepewność generuje lęk. Przeraża ich brak możliwości przewidzenia przyszłości. Nawet jakby miało być drożej, to jeszcze ok, pod warunkiem, że wiem, o ile te rachunki będą wyższe, wtedy jakoś to ogarnę, tu dorobię, tu coś zaoszczędzę i wszystko jakoś się zepnie. Problem polega na tym, że większość nie ma pojęcia, co ich czeka, nie mogą więc planować, jak sobie z tymi przyszłymi problemami poradzić.
Zapytaliśmy ostatnio też Polaków, czy wiedzą, jak wzrosną rachunki za prąd i ogrzewanie tej zimy, i 60 proc. mówi, że nie ma bladego pojęcia. Tych, którzy wiedzą, jest tylko 11 proc. To jest miara tej skali niepewności, co za chwilę nadejdzie.
A tego, że w ogóle nie będzie prądu albo ogrzewania w domach Polacy się nie boją?
Boją się, przy czym bardziej braku prądu niż ogrzewania. Prawie połowa badanych obawia się, że nie będzie prądu, a 40 proc. obawia się, że będzie zimno, bo nie będzie ogrzewania.
Znowu dużo.
Tak, ale najgorsze jest to, że stanęliśmy w obliczu sytuacji, której nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Jak to jest, kiedy nie ma ciepła w kaloryferze? Ba! Jak to jest, kiedy nie będzie prądu? Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie konsekwencji. A w dodatku nie wiadomo, czy w ogóle trzeba sobie to wyobrażać. A może jednak wszystko będzie? To wprowadza człowieka w stan rozedrgania. Na to nałóżmy jeszcze te rachunki, które też nie wiadomo, o ile wzrosną. W przestrzeni publicznej padają różny kwoty, na przykład, że cena węgla to 3 tys. zł za tonę, ale człowiek nie korzystający z węgla już nie słyszy, że za tonę, słyszy tylko „trzy tysiące” i zaczyna tę kwotę mnożyć przez kilka zimowych miesięcy. Potem jeszcze w tych wyliczeniach się gubi, a na koniec znów słyszy w telewizji o jakichś zupełnie nowych kwotach. I znowu czuje się zagubiony. I ta niepewność właśnie jest najbardziej przerażająca.
Wszyscy czują się tak samo zagubieni, czy mamy dwa plemiona podzielone według polaryzacji sceny politycznej i któreś z nich boi się mniej?
Bardziej boi się wyborca opozycji. Wyborcy obozu rządzącego boją się mniej, bo mówią sobie tak: „to jest mój rząd, więc on o mnie zadba. Już wcześniej o mnie dbał, więc i teraz mnie nie zostawi”. To nie znaczy oczywiście, że wyborcy rządu niczego się nie boją, ale uspokaja ich to trochę.
Za to druga strona nie ma poczucia sprawczości, a do tego myśli sobie: „PiS tym swoim na pewno jakoś pomoże, swoim da, ale nam nic. Ten rząd nas nie widzi, albo udaje, że jesteśmy jakąś gorszą częścią społeczeństwa, więc o nas troszczyć się nie będzie”. W ten sposób zresztą utwierdza jeszcze wyborcę PiS w jego poczuciu bezpieczeństwa.
A co do tego ma poczucie sprawczości? Rząd da albo nie da – żadna ze stron sama sobie tego nie weźmie.
Ale wyborcy PiS mają poczucie, że są słuchani, więc jak coś mówią, to może przekładać się na decyzje rządu, a wyborcy opozycji czują, że w ogóle nie są słuchani, więc nic nie mogą.
I załamują ręce, bo koniunktura też jest przeciwko nim, więc ich marzenia o lepszym życiu runęły?
To poczucie utraconych marzeń jest akurat dość powszechne, nie dotyczy tylko wyborców opozycji. Zapytaliśmy niedawno Polaków, do jakiej klasy społecznej się zaliczają – niższej, średniej niższej, średniej, średniej wyższej czy w ogóle wyższej i gdzie widzą się za rok. I okazało się, że jedna trzecia obawia się utraty obecnego statusu, klasa średnia niższa obawia się spadku do klasy niższej, średnia spadku do średniej niższej albo nawet od razu niższej, czyli aż o dwa oczka.
I ta obawa o degradację społeczną nie jest tylko udziałem opozycji. To jest ogólny lęk Polaków, bo to wszystko, co zyskaliśmy w ciągu ostatnich 30 lat, może nam się zaraz wymsknąć. Przez lata płace rosły szybciej niż ceny, standard życia Polaków rósł niemal bez przerwy i nagle nie dość, że przestał, to zajrzało nam w oczy widmo odwrotnego procesu i tego, że zaraz nie będzie nas stać na coś, co dziś uważamy za normalne. To trudno przełknąć.
KPO to magiczna różdżka
I oskarżamy o to tylko inflację? Czy Putina i jego wojnę też? A może PiS albo Unię Europejską, która nie daje nam pieniędzy z KPO, a to przecież po 900 euro przypadające na każdego Polaka?
Dwie głównie zmory Polaków to inflacja i wojna, reszta to pochodne tych dwóch. Czy boimy się, że nie dostaniemy pieniędzy z KPO? Tak, mamy poczucie, że te pieniądze mogłyby uratować nam skórę, mamy wręcz poczucie, że jak te pieniądze przyjdą, to nie będzie inflacji, nie będzie kryzysu gospodarczego i wszystko będzie jak kiedyś – płace będą rosły szybciej niż ceny, a nam będzie się żyło tylko coraz lepiej.
Wow! A myślałam, że KPO jest jak wojna o sądy – mało kogo poza tymi 5-10 proc. ludzi tak naprawdę obchodzi.
To KPO to dla Polaków taka magiczna różdżka, która przywróci nam utracone życie i poczucie bezpieczeństwa.
To jakim cudem brak środków z KPO nie szkodzi sondażom PiS?
Bo to nie jest dominujący temat, jest nim teraz inflacja. Poza tym wśród wyborców PiS akt oskarżenia nie jest formułowany przeciw całemu obozowi rządzącemu. Oni mówią: „Kaczyński z Morawieckim to by chcieli to załatwić, ale ktoś inny im przeszkadza…”
I nie mają za złe PiS-owi, że tak pozwala ogonowi machać psem i nie pozbędzie się w końcu tego kogoś, który wszystko psuje? Przecież on zabiera im możliwość powrotu do ich dawnego dobrego życia.
Oni rozumieją, że ten ktoś jest potrzebny, więc ograniczają się do nielubienia go.
A co z drugą zmorą, czyli wojną, ale w kontekście konsekwencji dla gospodarki? Lubimy z góry patrzeć na Niemców, którzy – jak często słyszymy – woleliby zakończenia wojny, nawet kosztem oddania Rosji części Ukrainy, byleby kaloryfery były ciepłe, a benzyna znów tania. Polacy nie są w ten sposób zmęczeni drożyzną?
Pytaliśmy o to Polaków, stawiając im taką tezę: „wojnę w Ukrainie należy zakończyć jak najszybciej nawet za cenę utraty części terytorium na rzecz Rosji”, a więc pokazując im ten scenariusz delikatnie, bez wspominania o cenach. Z tą tezą nie zgodziło się 60 proc. Polaków, zgodziło się z nią niecałe 20 proc., a to niezłe wyniki zważywszy, że w społeczeństwach zachodnich te procenty wyglądają jednak inaczej. W Austrii z tą tezą zgadza się 64 proc. badanych, we Francji 61 proc., we Włoszech 65 proc., a w Niemczech 58 proc.
Ale nie oceniałbym tych zachodnich postaw jakoś jednoznacznie, bo w badaniach widać jednak sprzeczne emocje, a te społeczeństwa również popierają Ukrainę w jej walce. Tylko czuć jednak z drugiej strony czającą się obawę przed zimą, bo to nie jest tak, że tylko Polacy mają problem z wyobrażeniem sobie, jak może wyglądać przyszłość.
Gdyby nie rozdawnictwo, bylibyśmy elitą
Wróćmy do Polski i poczucia sprawczości. Czy Polacy nie mają dziś większych zakus, by ograniczyć tzw. rozdawnictwo? Czasy są ciężkie, nie czas na prezenty, a w dodatku takie pokrzykiwanie może dać odrobinę poczucia sprawczości - coś próbujemy robić, żeby tę przyszłość jakoś zaplanować jednak. To pewnie dotyczyłoby bardziej wyborców opozycji, choć sam Donald Tusk już dawno skończył z krytyką 500+.
Rozdawnictwo pojawia się na ustach Polaków nieustannie i zostało zakwalifikowane jako powód naszych wszystkich trosk i przyczyna problemów gospodarczych. Tyle tylko, że jest dobre rozdawnictwo i złe rozdawnictwo, a właściwie, mówiąc językiem naszych badanych, jest rozdawnictwo i są świadczenia socjalne. Rozdawnictwo jest wtedy, kiedy inni dostają, a świadczenia socjalne są wtedy, kiedy ja dostaję.
Ale 500+ dostają przecież wszyscy.
No właśnie! Tu włącza się inna próba opisu, gdzie się kończy świadczenie socjalne a zaczyna rozdawnictwo. Jedni dostają 500+, ale mówią, że przecież z tego socjalu nie żyją, normalnie pracują, a 500+ to tylko dodatek, który pozwala im godniej żyć mimo całego tego rozgardiaszu, który zapanował w gospodarce. Ale są tacy, którym ten dodatek się nie należy, bo nie pracują i według grupy pracującej są pasożytami, którym świadczenie należy zabrać.
500+ tylko dla pracujących! - to hasło bardzo w polskie społeczeństwo wrosło. Ile jest takich osób, które żyją w Polsce tylko ze świadczeń socjalnych? Bardzo niewiele. Ale według grupy krzyczącej o „darmozjadach upasionych na 500+” to ogromna grupa ludzi.
Mamy historycznie niskie bezrobocie, to gdzie oni są?
W głowach tych, którzy awansowali społecznie i teraz boją się spadku. Oni musieli sobie wymyślić tę grupę, żeby czuć, że ktoś jest w hierarchii poniżej nich - dzięki temu sami czują się lepsi. A z drugiej strony to wyjaśnienie, jak to się dzieje, że cała ta „hołota” zaczyna nas - ludzi ciężko pracujących - doganiać, no bo przecież nie przez ciężką pracę.
Hasło „rozdawnictwo” służy po prostu do obsługiwania lęków i aspiracji Polaków. Z jednej strony pozwala odgrodzić się od klasy niższej, z której sami pochodzą, ale przecież awansowali, a z drugiej strony stanowi wytrych, by powiedzieć, że gdyby nie rozdawnictwo, bylibyśmy elitą.
Tymczasem te zapory właśnie zaczynają padać, skoro jedna trzecia Polaków obawia się deklasacji. Ile w tym lęku o biedę? Czym dla Polaków jest właściwie dziś bieda, po tym, jak już się trochę dorobili?
Tego lęku jest trochę, bo mniej więcej 20 proc. Polaków mówi, że obawia się biedy, ale jednocześnie Polacy sami nie bardzo wiedzą, czym ta bieda dla nich jest. Na pewno jest czymś innym dla tych, którzy świadomie żyli w PRL-u, a czym innym dla młodych, którzy tego doświadczenia nie mają. Ale generalnie Polacy ciągle nie wyobrażają sobie jeszcze, że mogliby stanąć przed wyborem: jedzenie albo rachunki. Dla nich dziś ta bieda to po prostu obniżenie poziomu życia. Jak się ich mocniej dociśnie, to odpowiadają, że bieda to jak ktoś musi zacząć kupować gorszą szynkę. Ale wciąż szynkę!
Wyjątkiem są ludzie starsi, którzy wiedzą, że bieda to nie koniecznie wybór pomiędzy rachunkami a lekami, ale to może być brak pieniędzy i na rachunki i na leki. A z drugiej strony nasz dobrobyt trwa na tyle długo, że wychowały się już pokolenia, które tego w ogóle nie ogarniają. Jak pytamy ich, czy wiedzą, że może nie być wi-fi, oni wtedy krzyczą: „Jezu! Bieda!”. A jak pytamy ich o brak jedzenia, to mówią: „zaraz zaraz, wróćmy do tego wi-fi”.
To dlatego PiS we wszystkich ostatnich programach wsparciach - a to dodatkach węglowych, a to wakacjach kredytowych – rezygnuje z kryterium dochodowego? Nie chodzi o to, by ochronić ludzi przed biedą, ale by uchronić ich przed deklasacją, przynajmniej we własnych oczach?
Zmiana struktury społecznej i to przeprowadzona w ekspresowym tempie, byłaby politycznie niebezpieczna, bo nieprzewidywalna.