Po covidzie nie ma już śladu, a konsumenci znów rozbijają się po miastach taksówkami, ale Uber nie może być z tego do końca zadowolony. Amerykański startup w trakcie pandemii stracił wielu kierowców. Teraz szuka sposobu, by ich odzyskać, ale zła sława, jakiej dorobił się jako pracodawca w tym nie pomaga.
Czas: koniec listopada. Miejsce: Stany Zjednoczone. Kierowcy jeżdżący dla Ubera stwierdzili, że Święto Dziękczynienia o dobry moment, by przypomnieć firmie i klientom, że nie są zadowoleni z warunków pracy.
Na czele strajku staje Torsten Kunert. Znamienne. Mężczyzna był kiedyś rekruterem i werbował dla Ubera ludzi w kilkuset miastach USA. Dzisiaj stoi po drugiej stronie barykady. Współpracuje z kancelariami prawnymi, obsługując pozwy zbiorowe przeciwko dawnemu pracodawcy.
Pracownicy korzystający z aplikacji mają dość wyzysku ze strony dużych firm technologicznych
– grzmi Kunert.
Zarzuty? Brak bezpieczeństwa i słabe płace. Rideshare Professor, bo tak brzmi youtubowa ksywa Kunerta, podkreśla, że przewożenie pasażerów wiąże się ze sporym ryzykiem. Wskazuje, że niektórzy kierowcy noszą dzisiaj kamizelki kuloodporne. Cześć zrezygnowała ze świadczenia usług nocami. Są też tacy, którzy uznali, że najbezpieczniej i najbardziej opłacalnie będzie kursowanie wyłącznie na lotnisko i z powrotem.
Dla Ubera nie ma gorszego momentu na takie deklaracje
Firma szacuje, że w ostatnim kwartale tego roku liczba przejazdów wzrośnie 23-27 proc. w stosunku do ubiegłego roku. Uber chciałby zarobić na nich jakieś 30 mld dol. Liczby te nie są wcale nieosiągalne. W ostatnim raporcie finansowym Amerykanie pochwalili się, że liczba rezerwacji zwiększyła się o 26 proc.
Prezes spółki Dara Khosrowshahi uspokaja inwestorów, twierdząc, że kryzys kadrowy jego firma ma już dawno za sobą, a obecnie skupia się na kolejnych wyzwaniach.
Po chwili Khosrowshahi sam przyznał jednak, że tak różowo nie jest. Zapytany o ceny przewozów stwierdził, że owszem, odpowiada za nie inflacja, ale większym zmartwieniem jest deficyt pracowników. A jak wiadomo duża nierównowaga między liczbą kierowców i pasażerów sprawia, że mnożniki idą w górę, a wycieczki Uberem stają się zdecydowanie droższe.
Mimo tego kierowcy wciąż narzekają, że przy rosnących cenach paliwa zarabiają zbyt mało. Serwis Time Out cytuje wyliczenia jednego z londyńskich taksówkarzy:
Kolejny rozmówca dodaje, że osoby jeżdżące kiedyś dla Ubera zorientowały się, że podobne pieniądze mogą wyciągnąć w Amazonie. I to w dodatku mniejszym kosztem.
Kryzys w 2008 r. zapoczątkował szał na ekonomię współdzielenia
Po kilkunastu latach walki o dominację na rynku przewozów osób model Ubera został bezlitośnie rozliczony przez pandemię. Kryzys startupu trwa do dzisiaj i chyba musi on sobie odpowiedzieć na jedno bardzo ważne pytanie: czy w warunkach recesji, wysokich cen paliw i inflacji połączonych z niezbyt wysokim bezrobociem da się jeszcze utrzymać pierwotny charakter platformy?
Uber podrożeje albo zniknie. Bańka na rynku nieruchomości wypchnęła go na szczyt, teraz Covid-19 wraz z wojną mogą go sprowadzić na samo dno.