REKLAMA

Policzyłem na kalkulatorze, co musiałbym zrobić, żeby nie żyć jak prof. Filipiak. Wnioski są druzgoczące

Wszyscy jesteśmy trochę Januszami Filipiakami. Przeciętnego Polaka nie stać może na prywatny odrzutowiec, ale z punktu widzenia mieszkańców globalnego Południa, jest krezusem. Przy okazji emituje niestety mnóstwo gazów cieplarnianych do atmosfery. Wziąłem więc kalkulator do ręki i sprawdziłem, jak próba zredukowania śladu węglowego o połowę wpłynęłaby na mój poziom życia.

Policzyłem na kalkulatorze, co musiałbym zrobić, żeby nie żyć jak bogacz. Wnioski są druzgoczące
REKLAMA

Po rozmowie Agaty z Januszem Filipiakiem w podcaście forum IBRiS na właściciela Comarchu wylało się morze pomyj. Trochę słusznie, bo polski milioner wydaje się nie zauważać, że latanie prywatnym odrzutowcem to jednak nie to samo, co pakowanie się w dwie setki osób do pasażerskiego samolotu. Tak samo, jak zamykanie licznika w Porsche Cayenne na autostradzie to jednak inna kategoria „klimatycznej przewiny” niż jazda Flixbusem.

REKLAMA

W jednym prof. Filipiak miał rację

Nie tylko on i jego koledzy z sześcioma zerami na kontach są odpowiedzialni za fiasko ograniczania emisji dwutlenku węgla. W latach 1990-2015 najbogatszy jeden procent ludzkości odpowiadał za 15 proc. globalnej emisji. To bardzo dużo, ale problem jest zdecydowanie szerszy. Najbogatsze 10 proc. produkuje już ponad jedną trzecią gazów cieplarniach, a środkowe 40 proc. to ponad 40 proc. emisji. I teraz najważniejsze – Polacy jako konsumenci żyjący w byłoby nie było wysokorozwiniętym kraju świata do tej ostatniej grupy należą.

Marcin Popkiewicz, jeden z największych popularyzatorów wiedzy o zmianach klimatu w Polsce, podaje w swojej książce, że ograniczenie produkcji gazów cieplarniach o 50 proc. przez bogatszą połowę świata mogłoby ściąć globalne emisje aż o 40 proc. Potężna liczba. Korporacje wyznaczają sobie tego typu cele na wiele lat do przodu. Mieszkańcy Europy, USA czy Chin mogliby to zrobić pstrykając palcami. Ot tak. Po prostu drastycznie zmniejszając konsumpcję.

Wiem, zaraz rozlegnie się w komentarzach skowyt i wrzask, że gdzieś tam na drugim końcu świata ktoś wcale nie ma zamiaru przestać konsumować. Nie zwracam na to uwagi. Trwające lato z temperaturami powyżej 30 stopni w cieniu, zimy podczas których śnieg staje się rzadko spotykaną atrakcją dość dobrze chyba dowodzą, jak szybko zmieniają się warunki życia w Polsce. Są takie rejony na świecie, gdzie średnie temperatury zmieniają się naprawdę minimalnie. U nas tak nie jest. Efekt cieplarniany można zaobserwować na własnej skórze. Wystarczy, że chodzi się po tym świecie przynajmniej 30 lat.

Nie za bardzo wiem, jakie znaczenie będzie mieć podejście Chińczyków albo Argentyńczyków do walki z globalnym ociepleniem, gdy w Polsce lata staną się tak gorące, że bez wspomagania się klimatyzacją nie będzie się dało wytrzymać w zamkniętym pomieszczeniu pięciu minut.

Fragment książki Popkiewicza zainspirował mnie jednak do sprawdzenia z czym wiązałoby się ograniczenie swojego śladu węglowego, czyli emisji CO2. Dzisiaj jest to całkiem proste. To znaczy sprawdzenie, nie ograniczenie. W internecie możemy znaleźć multum kalkulatorów śladu węglowych, które w przybliżeniu oszacują, czy mieścimy się w średniej, czy jesteśmy „klimatycznymi rozrzutnikami”. Ja skorzystałem z tego.

No to jedziemy:

  • Zużycie prądu w graniach 830 kWh rocznie daje 0,66 tony CO2.
  • Do tego dochodzą średnio cztery loty samolotem (po dwa w jedną stronę łącznie). To kolejne 0,7 tony.
  • Samochód 15 tys. km rocznie – dodajemy 2,3 tony
  • Bardzo niewielka emisja wyszła na komunikacji miejskiej i pociągach dalekobieżnych – 0,11 tony CO2
  • Następne okienko przeniosło mnie do wyliczeń odnośnie wydatków na jedzenie, leki, kredyty w bankach, hotele, restauracje czy ubrania. Szok. 4,3 tony.

Przechodzimy do podsumowania.

8,08 tony – tyle emituję CO2 rocznie

Wychodzi na to, że nie odbiegam od średniej, bo przeciętny Polak emituje właśnie około 8 ton CO2 rocznie, a łącznie jakieś 10 ton gazów cieplarnianych.

No dobrze, ale mowa była o tym, jak zredukować emisje o połowę. O POŁOWĘ. I zaczyna się problem, bo taki styl życia wydaje się przecież całkowicie naturalny. Jeżdżę samochodem, raz na pół roku polecę samolotem tam i z powrotem. Samochodem przejeżdżam typowe dla niedzielnego użytkownika kilkanaście tysięcy kilometrów rocznie. Czasem pojadę pociągiem, albo wsiądę w komunikację miejską. Tyle. W naszym regionie świata nie uchodzi to raczej za ekstrawagancję.

Mimo to okazuje się, że to o dużo za dużo. Planeta tego nie udźwignie. Z krwawiącym sercem patrzę, gdzie można poczynić oszczędności. Prąd? Nie wchodzi w rachubę. Pracuje zdalnie. Muszę coś czasem ugotować na płycie indukcyjnej. Z oświetlenia, szczególnie w zimie też przecież nie zrezygnuję. Nie mam w domu suszarki czy zmywarki, które można byłoby bez większego żalu odstawić od zasilania.

Potężnym obciążeniem dla środowiska jest też moje ciągłe przemieszczanie się. Szczególnie latanie, bo cztery takie przyjemności rocznie, raptem kilkanaście godzin w powietrzu, emituje tyle co zużycie prądu przez cały rok.

Problematyczne jest również używanie samochodu. Komunikacją pokonałem ponad 2 tys. km rocznie. Autem siedem razy tyle. Tych proporcji nie widać już w emisji CO2, bo samochód wyemitował 20-razy więcej dwutlenku węgla. Dramat.

Co gorsza dwutlenkiem węgla w powietrze na lewo i prawo pruje też przemysł farmaceutyczny. Wychodzi na to, że wydając kilkaset złotych miesięcznie na leki przyczyniam się do wyemitowania aż 1,32 tony CO2. Niewiele jednak na to poradzę. Nie biorę ich przecież dla przyjemności.

Mocno obciążająca dla środowiska okazuje się także żywność

To ponad tona rocznie Tu można już nieco zdziałać, bo jak każdemu Polakowi tak i mi zdarza się kupić jedzenie, przetrzymać je trochę zbyt długo w lodówce, a potem wyrzucić. Zakładając optymistycznie, że dzięki rozsądniejszym gospodarowaniem zawartością lodówki ograniczyłbym zakupy tylko o 10 proc. mógłby darować planecie jakieś 100 kg CO2. I przy okazji zmniejszyć trochę swoje własne wydatki.

Realnie potrzebuje jednak nie 100 kg, a czterech ton oszczędności. Trzy tony to CAŁKOWITA rezygnacja z samochodu i latania samolotem. Zbyt mało. Licytuję wyżej. Dokładam wszystkie wyjścia do restauracji, pubów i noclegi w hotelach. To daje mi następne 400 kg. Rezygnacja z wychodzenia do kina, teatrów, ćwiczenia na siłowni, oglądania meczów na żywo i innych kulturalno-sportowych aktywności pozwoliłoby mi zyskać 160 kg. Niewiele, ale też miesięcznie wydatki na tego typu rzeczy rzadko przekraczają u mnie 300 zł miesięcznie.

Tymczasem wciąż brakuje mi kilogramów. Wychodzi na to, że fakt iż w moim domu jest prąd, pod dom podjeżdża mi miejski autobus, w sklepie mogę od ręki kupić produkty spożywcze zwożone do niego z połowy świata, a apteka jest zawsze zaopatrzona, sam w sobie wyczerpuje założony przeze mnie „budżet klimatyczny”. To pokazuje też, że bez systemowych zmian wyrażających się np. w przejściu z elektrowni węglowych na OZE i atom, o skutecznej redukcji CO2 nie mamy co marzyć.

Dużą część mojego budżetu zjadają też produkty bankowe - 1,2 tony. Nie jestem pewny w jaki sposób ta część została wyliczona. Idąc tropem tego, co pisał „New Yorker" sądzę, że chodzi po prostu o sposób, w jaki banki obracają pieniędzmi, inwestując w aktywa węglowe. Ta część byłaby wtedy nieco naciągana. Ale nawet wykluczając z wyliczeń gros tej bankowej emisji, z trudem przekraczam zakładane na starcie cztery tony. Jeżeli zdecydowałbym się natomiast całkowicie wyrzucić te wyliczenia do kosza, uratowałbym co najwyżej trochę codziennych miejskich rozrywek.

REKLAMA

Przeklinanie Janusza Filipiaka może sprawić, ze poczujemy się przez chwilę trochę lepiej, ale nie zmienia to faktu, że zabranie mu odrzutowca świata nie uratuje. To znaczy przyczyni się do tego, ale tylko w parze z odebraniem nam wszystkim samochodów, likwidacją lotnictwa i zredukowaniem życia towarzyskiego w miastach do spacerów po parku.

Szary Kowalski patrzy z zazdrością na polskich milionerów, a z punktu widzenia większości mieszkańców Afryki Środkowej czy Azji Południowo-Wschodniej, sam jest takim krezusem. I pora sobie wreszcie uzmysłowić, że gdy świat mówi o ścięciu emisji bogatej części globu, to mowa jest zarówno o Jeffie Bezosie, Elonie Musku, panu Filipiaku jak i o polskim turyście lecącym Ryanairem nad morze. Wszyscy konsumujemy zbyt dużo. Ty też, drogi czytelniku.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA