Rząd szykuje prawdziwą bombę. Nikt się nie spodziewał, że dojdzie do tego przed wyborami
Dożyliśmy bardzo ciekawych czasów. Oto na naszych oczach rząd będzie próbował zaciskać pasa, czyli zasadniczo zmienić swoją politykę fiskalną. Jest to ciekawe, ponieważ akurat ten rząd nigdy dotąd tego nie robił. (Fot. Krystian Maj/KPRM).
Politykę fiskalną polski rząd prowadził do tej pory w sposób dość luźny i łagodny. Pozwalała na to koniunktura gospodarcza, dzięki której można było zwiększać wydatki, nie powiększając jednocześnie zbyt mocno deficytu w budżecie, bo bardzo ładnie rosły w nim dochody. Na pewno pomagało w tym uszczelnienie systemu podatku VAT dzięki wprowadzanym od 2015 r. nowym instrumentom. Ogromnie pomagały rekordowo niskie stopy procentowe, dzięki którym koszt obsługi długu publicznego był śmiesznie mały. W ostatnich latach z kolei sytuację budżetową wspierała inflacja, dodatkowo pompując wpływy z podatków.
Dobre czasy się skończyły. Obecna sytuacja wymaga trudnych i często zaskakujących rozwiązań.
W ciągu ostatnich kilkunastu dni o potrzebie wycofania się z części tarczy antyinflacyjnej, tej dotyczącej obniżenia podatków na energię elektryczną, mówili i premier, minister finansów i rzecznik rządu, powtarzając to samo: że skoro cena prądu ma już ustawowy limit, to nie ma potrzeby dodatkowo utrzymywać podatków na nią na niższym poziomie. W ramach tak zwanej tarczy antyinflacyjnej VAT na prąd został na początku tego roku obniżony z 23 proc. do 5 proc.
Panika na rynkach finansowych gorsza od frustracji wyborców
Ostatecznej decyzji w tej sprawie można oczekiwać na przełomie listopada i grudnia. Ale to nie wszystko. Minister finansów Magdalena Rzeczkowska kilka dni temu w Radiu Zet pytana o waloryzację programu 500 plus odparła, że „absolutnie nie ma takich planów”. Co ważne, powiedziała też, że nie ma na to przestrzeni, czyli po prostu państwa dzisiaj na to nie stać, bo ma na głowie inne ważne wydatki.
Niby nic nadzwyczajnego, ale wcześniej takich oznajmień nie było, widać więc wyraźną zmianę akcentów w kwestii polityki fiskalnej.
A gdy premier Morawiecki mówił w środę, że rząd zrobi wszystko, aby zmniejszyć potrzeby pożyczkowe państwa na przyszły rok, dodając, że już znalazł 10-15 mld zł oszczędności w budżecie, brzmiało to już wręcz rozpaczliwie.
Świetnie zorientowany w planach premiera szef Polskiego Funduszu Rozwoju Paweł Borys sugerował, że rząd może wycofać się nie tylko z tej części tarczy, która dotyczy podatków na prąd, ale generalnie z całej tarczy, a więc podatki mogłyby wzrosnąć także w przypadku paliw i żywności. Biorąc pod uwagę, że za dwa miesiące wchodzimy w rok wyborczy, byłoby to posunięcie absolutnie niesłychane.
Powrót stawek VAT na poziomy sprzed wojny oznaczałby z pewnością jednorazowy, ale solidny podskok inflacji i potężne niezadowolenie w elektoracie. Jeśli rząd naprawdę nad tym się na serio zastanawia, to znaczy, że obawia się w kolejnych miesiącach scenariusza jeszcze gorszego i wybiera mniejsze zło. A gorsza od frustracji wyborców tuż przed wyborami może być chyba tylko panika inwestorów na rynkach finansowych.
Polski rząd musi teraz pozalecać się do inwestorów zagranicznych
W Wielkiej Brytanii we wrześniu jej efektem końcowym było odwołanie rządu i zmiana premiera. Liz Truss poleciała ze stanowiska, tylko dlatego że chciała jednocześnie obniżać podatki i podnosić wydatki. Polska natomiast będzie musiała w przyszłym roku pożyczyć na rynkach finansowych spore kwoty. Potrzeby pożyczkowe brutto, czyli kasa, która będzie potrzebna na wykup zapadających obligacji i na sfinansowanie nowego, przyszłorocznego deficytu to według zapisów w budżecie 260 mld zł. Ale według niektórych ekonomistów będzie tego znacznie więcej – ponad 350 mld zł.
Polskie obligacje zwykle w największej części kupują polskie banki. Ale tym razem mogą nie dać rady, ponieważ po pierwsze rząd zadał poważny cios w ich finanse, fundując Polakom wakacje kredytowe, a po drugie straciły one sporo pieniędzy na już wcześniej zakupionych obligacjach.
Polskie papiery tracą bowiem na wartości. W notowaniach obligacji wszyscy zwracają uwagę tylko na rentowność, która porusza się zawsze w kierunku odwrotnym do ceny. Rentowności rosną, ponieważ ceny spadają. Ktoś, kto tak jak polskie banki, kupił te obligacje wcześniej nie cieszy się ze wzrostu rentowności, ponieważ to efekt malejącej wyceny tych papierów na rynku, którą trzeba zaksięgować jako stratę. A skoro ta rentowność w przypadku obligacji dziesięcioletnich urosła w tym roku z poziomu 3,7 proc. do 8,6 proc. to te straty nie są małe.
Rząd więc prawdopodobnie zrozumiał, że jego los zależy od przychylności inwestorów zagranicznych. Musi się więc do nich teraz zalecać, ci zaś oczywiście lubią, gdy deficyt się zmniejsza, wydatki tnie, a podatki podnosi. Wycofanie się z tarczy antyinflacyjnej, chociaż wygląda na polityczne szaleństwo będzie oznaczać i wzrost podatków, i ograniczenie deficytu. A także ograniczenie wspomnianych potrzeb pożyczkowych, czyli zmniejszenie uzależnienia polityki rządu od nastrojów na rynku. Premier Morawiecki w ten sposób może więc odzyskać jakąś część pola manewru i komfortu rządzenia. Nie byłby już tak bardzo przyciśnięty do finansowej ściany jak obecnie.
Rezygnacja z tarczy jest też bardziej prawdopodobna politycznie niż rozwiązanie alternatywne, czyli rezygnacja ze wzrostu wydatków zbrojeniowych, bo to one odpowiadają za sporą część wzrostu deficytu w 2023 r. To jednak w dzisiejszych realiach geopolitycznych ruch raczej niewyobrażalny.
Co jeszcze zrobić, by rynek nie strzelił focha i nie zaczęła się gospodarcza katastrofa
Dwie rzeczy wydają się dość proste do zrobienia. Pierwsza to po prostu dalej drastycznie podnosić stopy procentowe, bo to będzie wzmacniać złotego, będzie też pomagać walczyć z inflacją, a to ona jest tutaj praproblemem wywołującym wszystkie kolejne. Tyle że wyższe stopy to też wyższe rentowności obligacji na rynku, więc z punktu widzenia ministra finansów dodatkowe utrudnienie. Możliwe więc, że rząd chce efektownie zacisnąć fiskalnego pasa także po to, aby dać Radzie Polityki Pieniężnej pretekst do tego, aby zakończyła serię podwyżek stóp. To wprawdzie byłoby ryzykowne dla kondycji złotego, ale rentowności obligacji w momencie, w którym pojawia się komunikat o tym, że stopy dalej rosnąć nie będą, często zaczynają spadać. Finansowanie potrzeb pożyczkowych stałoby się trochę łatwiejsze.
Jest też rozwiązanie, które może poprawić i wizerunek Polski na rynkach, i umocnić złotego, a dzięki temu pomóc w walce z inflacją, i dać nieco wytchnienia zarówno w polityce monetarnej NBP, jak i fiskalnej rządu. Tym rozwiązaniem jest zakończenie sporów z Unią Europejską, wypełnienie wszystkich niezbędnych kamieni milowych (co samo w sobie byłoby korzystne dla polskiej gospodarki) i odblokowanie unijnych funduszy.
Nie potrzeba tutaj żadnych skomplikowanych planów i projektów rozpisanych na lata, wystarczy wola polityczna i wszystko da się załatwić zapewne w ciągu kilku tygodni. Pozytywny efekt na rynku mógłby być piorunujący, dzięki temu zaciskanie pasa mogłoby być łagodniejsze, a może nawet w ogóle można by je odłożyć na czas po wyborach. Czyli przy odpowiednio dużym nacisku ze strony rynku rząd może dojść do wniosku, że całkowita zmiana dotychczasowej postawy wobec Unii może mu się politycznie opłacać.
Możliwe więc, że tak jak w Londynie rynek finansowy doprowadził do upadku rządu, tak w Warszawie doprowadzi do porozumienia rządu z Komisją Europejską. Dziś brzmi to mało prawdopodobnie, ale wycofywanie się z tarczy antyinflacyjnej na 10 miesięcy przed wyborami brzmi jeszcze mniej prawdopodobnie, a rząd ewidentnie ma ochotę to zrobić. A skoro już zaczął robić rzeczy, których dotąd nigdy nie robił, to kto wie, może posunie się w tej nowej polityce dalej, niż przypuszczamy.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.