Zdobycie głupiego L4 to teraz nie lada wyzwanie. Dostaniesz szału, próbując umówić się do lekarza
Myślicie, że ultramaratony to szczyt możliwości ludzkiego organizmu? Musicie zweryfikować swoje poglądy. Bo wychodzi na to, że uzyskanie chorobowego w czasie pandemii w Polsce może być nowym hitem wśród amatorów sportów ekstremalnych.
Jak trudno dzisiaj dostać się do lekarza i otrzymać zwolnienie lekarskie, przekonałem się w poniedziałek. Właściwie to przekonała się moja lepsza połowa.
Żona pracuje zdalnie nieprzerwanie od 12 marca. Jest zatrudniona w korporacji, może zacząć od 7:00 do 8:30 i pracować kolejne osiem godzin. Niestety w piątek przyplątało się przeziębienie.
W weekend próbowaliśmy postawić ją na nogi. Niestety, katar, ból gardła i gorączka nie dawały za wygraną. Na szczęście żonie dokuczał bardziej stan podgorączkowy niż wysoka temperatura, nie ma też problemów ze smakiem ani powonieniem. Wychodzi zatem na to, że to jakiś sezonowy wirus, a nie COVID-19. Chcąc nie chcąc musieliśmy postarać się o zwolnienie lekarskie.
Przychodnia żony znajduje się na osiedlu jej rodziców. Teściowa udaje się tam zwykle o godz. 6.00, żeby zająć kolejkę i zapisać żonę jak najszybciej do lekarza. Pora wczesna, ale kolejka przed przychodnią już spora. O 6.45 zebrało się kilka osób. Zjawiła się też pielęgniarka, która jednym zdaniem wysyła wszystkich do domu:
Rejestrujemy się do internisty. Szczęście nr 1
Ten, kto kiedyś starał się połączyć telefonicznie z jakąkolwiek przychodnią zdrowia, wie, że to zadanie wyjątkowo trudne. Zazwyczaj na jeden numer dzwoni w tej samej chwili kilkanaście osób i tylko jedna ma szczęście. Ale nie ma rady, trzeba telefonować. Zaczynamy zgodnie punktualnie o 7.30. Na szczęście żona ma czas do 8.30. A co mają zrobić ci, którzy zaczynają pracę o 7 albo 6? Nie ma innego wyjścia: muszą najpierw iść do pracy, a potem dzwonić. Można też nie iść do pracy i liczyć w tym samym dniu na wizytę lekarską, ale łatwo się przeliczyć, a wsteczna data w L4 nie przejdzie.
Kolejne kilkadziesiąt minut mija standardowo: sygnał zajętego połączenia na stałe zagościł w naszych głowach. O 8.20, po blisko godzinie telefonicznego dobijania się do przychodni, sprawa staje się poważna: żona albo zaraz się dodzwoni albo będzie musiała zaczynać pracę i tłumaczyć szefowi, że ciągle stara się połączyć z lekarzem. Bo jest chora, ale nie może skontaktować się, bo telefon wciąż jest zajęty.
Mamy samochód i mieszkamy blisko do przychodni. Szczęście nr 2.
O 8.25 zdarza się cud. Pielęgniarka w rejestracji przychodni odbiera nasze połączenie. Rozmowa jest krótka i konkretna: proszę zadzwonić o godz. 10.10 w ramach teleporady do lekarza na podany numer telefonu komórkowego. Chociaż ciągle nie wiemy, czy dostanie L4, żona o wszystkim informuje pracodawcę.
Wybija wyznaczona godzina. Żona łączy się z lekarzem i opisuje objawy. Ten nie zadaje jej żadnego pytania tylko wyznacza termin wizyty stacjonarnej na 10.30, czyli jakiś kwadrans później.
Na szczęście mamy samochód i mieszkamy niedaleko przychodni. Ale trzeba się spieszyć. Cały czas też na stosowny sygnał czeka pracodawca. Ten wciąż nie wie, czy jego pracownik jest już na zwolnieniu lekarskim, czy nie. A co mają zrobić ci, którzy nie są zmotoryzowani, a do przychodni mają kilkanaście kilometrów? Niestety, tego od lekarza się nie dowiadujemy. Wychodzi wiec na to, że tacy pacjenci mają pecha i nie pozostaje im nic innego jak zaciskanie zębów.
Do lekarza tylko bez gorączki. Szczęście nr 3
To jednak nie koniec niespodzianek. Na progu przychodni żonę wita kolejna pielęgniarka, która mierzy pacjentom temperaturę. Żona zaczyna się martwić. W końcu to przez gorączkę trafiła do lekarza. A teraz ma jej zabronić do niej dostępu? Termometr pokazuje 37,1 st. C. Siostra odźwierna pozwala wejść. Nie wiem, czy w przychodni ustalono limit. Masz 39 st. C, nie wchodzisz. Nikt chyba nie zastanawia się nad tym, jaki jest sens mierzenia temperatury tym, którzy idą do lekarza. W przypadku gości z zewnątrz jak chociażby dostawców, czy kurierów to zrozumiałe. A co z pacjentami, skierowanymi na wizytę u specjalisty?
Wizyta przebiega standardowo: lekarz zajrzał do gardła, osłuchał. Na koniec zapytał o to, czy żona w ostatnim czasie miała kontakt z osobą zarażoną COVID-19. Żona zgodnie z własnym sumieniem i wiedzą stwierdziła, że nie ma zielonego pojęcia. Lekarz pokiwał głową i w odpowiedzi przepisał stertę lekarstw, łącznie z antybiotykiem. No i wypisał też zwolnienie lekarskie do końca tygodnia. Po godz. 11 można było już o tym oficjalnie poinformować pracodawcę.