REKLAMA

Niemcy stawiają wiatraki aż furczy. Polacy przyglądają się temu zza zwałów węgla

Upór przedsiębiorców i organizacji ekologicznych za naszą zachodnią granicą jednak się opłacił. Po długich i niełatwych negocjacjach Niemcy zliberalizowali przepisy dotyczące odległości między turbinami wiatrowymi. W Polsce bez przełomu.

Niemcy stawiają na energię z wiatru i znoszą limity. Polacy przyglądają się temu zza zwałów węgla
REKLAMA

Niemieckie landy mają od teraz same decydować, czy zachować dotychczasową zasadę, według której minimalna odległość między turbinami wiatrowymi a budynkami mieszkalnymi ma wynieść co najmniej 1000 metrów. Do tego doszło zniesienie pułapu dotacji dla elektrowni słonecznych. Dzięki takim działaniom - przekonuje niemiecki rząd federalny - udział ekologicznej energii ma wzrosnąć do 2030 r. z obecnych 40 do 65 proc. To potwierdzenie podjętego wcześniej kierunku, który zakłada całkowite wycofanie się Niemiec od energii węglowej najpóźniej w 2038 r. 

REKLAMA

Energia z wiatru i słońca wygrywa od tej węglowej

Zgodnie z zaleceniami niemieckiej Komisji ds. Węgla nasi zachodni sąsiedzi powinni nie produkować już energii z czarnego złota w 2038 r. Przyjęty harmonogram przewiduje, że operatorzy elektrowni opalanych węglem brunatnym i kopalń odkrywkowych mają otrzymać rekompensatę w wysokości 4,35 mld euro za przedwczesne wyłączenie elektrowni. Działania osłonowe i pomocowe mają zachęcić starszych pracowników do przechodzenia na emeryturę. Rząd Angeli Merkel zamierza wydać na to 5 mln euro. 

Niemcy chcą też przekazać 40 mld euro na zmiany strukturalne w poszczególnych regionach, tak by zrekompensować im odchodzenie od węgla. W specjalnych przetargach ma być określona ilość wydobywanego węgla kamiennego, która będzie usuwana od 2020 r. z niemieckiej sieci energetycznej. Potem rząd Angeli Merkel wypłaci operatorom stosowną rekompensatę. Ta ma być kształtowana wedle znanych reguł: w 2020 r. ustalono cenę 165 tys. euro za węglowy megawat. W 2021 i 2022 r. ma on kosztować 155 tys. Następnie ta kwota ma z roku na rok maleć o kolejne 25 proc., tak by w 2026 r. osiągnąć poziom 49 tys. euro. Potem nie będą już wypłacane żadne odszkodowania, a elektrownie węglowe zostaną zamknięte.

Greenpeace: Niemcy dołączą do Polski, Rumunii i Czech

Dla niemieckich aktywistów klimatycznych takie tempo odchodzenia od węgla jest zdecydowanie za wolne. Według eksperta Greenpeace ds. klimatu Karstena Smid'a przyjmując taki a nie inny harmonogram odchodzenia od węgla „Niemcy dołączają obecnie do grona krajów takich jak Polska, Rumunia i Czechy”.

Nastroje działaczy środowiskowych u naszego zachodniego sąsiada psuje dodatkowo perspektywa uruchomienia nowych elektrowni węglowych. Chodzi o Datteln 4 w Nadrenii Północnej-Westfalii. Operator elektrowni podpisał już umowy z koncernem RWE i Deutsche Bahn. Kontrakt opiewa na łącznie 863 z 1055 megawatów mocy zainstalowanej. Wyliczenia zaś organizacji ekologicznej BUND NRW wskazują, ze uruchomienie Datteln 4 oznacza dodatkową emisję CO2 - nawet 8,4 mln rocznie. Listę sprzeczności wydłużą dodatkowo fakt, że elektrownia znajduje się niecałe pół kilometra od budynków mieszkalnych i ok. kilometra od szpitala dziecięcego, leczącego choroby płuc. 

Decyzja o uruchomieniu elektrowni węglowej przy jednoczesnym ogłaszaniu wszem i wobec odchodzenia od czarnego złota jest też niezrozumiała jeszcze z jednego powodu. Niemcy przecież już teraz, chcąc uzyskać energię z węgla, muszą ten węgiel sprowadzać z zagranicy: z USA, Rosji, Kolumbii i Australii. Nie inaczej będzie w przypadku z Datteln 4. Jak to tłumaczy niemiecki rząd? Nowa elektrownia węglowa wcale nie zwiększy emisji CO2, która będzie bilansowania w innych sektorach. Jej uruchomienie pozwoli na zamknięcie starych zakładów opartych na węglu, co też poprawi kondycję niemieckiego środowiska. Taki los już z końcem 2022 r. ma spotkać elektrownie Scholven (Gelsenkirchen) i Wilhelmshaven (ok. 6 mln ton CO2 rocznie), a do 2025 r. elektrownie Staudinger i Heyden, co z kolei pozwoli zredukować emisję dwutlenku węgla o 3,2 mln CO2 każdego roku. 

Dużo słów, mało czynów. Polska trwa przy zasadzie 10H

REKLAMA

Można wytykać niemieckiemu planowi energetycznemu na następne lata brak konsekwencji, ale wydaje się, że kolejne poczynania tamtejszego rządu wskazują, że wbrew pozorom jest to kompletny i przemyślany harmonogram. I co najważniejsze: przynoszący efekty. Dzisiaj największą składową niemieckiego miksu energetycznego jest energia z wiatru (w 2019 r. stanowiła 24,5 proc.). Na drugim miejscu plasuje się węgiel brunatny (19,8 proc.), a na trzecim energia jądrowa (13,7 proc.) W sumie odnawialne źródła energii u naszego zachodniego sąsiada odpowiadają za 46 proc. całej energii. Po poluzowaniu przepisów dla turbin wiatrowych trend zwiększający odsetek energii wiatrowej i słonecznej - może nabrać rozpędu.

Ograniczenie dotyczące odległości między turbinami wiatrowymi obowiązuje wciąż nad Wisłą. Od 2016 r. funkcjonuje w Polsce tzw. zasada 10H, czyli zakaz budowy turbin wiatrowych w odległości mniejszej od dziesięciokrotności ich całkowitej wysokości. Planów na przynajmniej modyfikację tych przepisów było co najmniej tyle, ile apeli, żeby regulacje w końcu zmienić. Ale polskiemu rządowi przychodzi to wyjątkowo ciężko. W zeszłym roku nieśmiało zaczęło o tym przebąkiwać Ministerstwo Energii, ale wciąż nic z tego nie wyszło. Czy tak samo będzie z zapowiedzą minister rozwoju Jadwigi Emilewicz, która na początku roku stwierdziła, że do czerwca 2020 r. ma być gotowa ustawa, która zdecydowanie zliberalizuje proces tworzenia farm wiatrowych w Polsce? Czas pokaże.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA