REKLAMA

Chiny zakazują influencerom gadania głupot. Antyszczepy chyba pękną z wściekłości

Chcesz dawać fanom porady medyczne albo inwestycyjne? Najpierw udowodnij, że masz w tym temacie choćby blade pojęcie. W taki sposób chiński regulator chce wyplenić z platform społecznościowych influencerów, którzy ze swadą rozprawiają w internecie o rzeczach, na których się totalnie nie znają.

Chiny zakazują influencerom gadania głupot. Antyszczepy chyba pękną z wściekłości
REKLAMA

To chyba jedno z nielicznych praw przegłosowanych w Chinach, pod którym mógłbym się podpisać rękoma i nogami. CNBC pisze, że Ministerstwo Kultury i Turystyki wraz z Państwową Administracją Radia i Telewizji wydały dokument, w którym starają się ustandaryzować zasady obowiązujące na platformach społecznościowych.

REKLAMA

A dokładniej określić, co mogą, a czego nie mogą internetowi celebryci, w których wpatrzone są miliony chińskich nastolatków.

Chiny walczą z fake opiniami

Najbardziej przełomową zmianą może się okazać przepis zakazujący influencerom zabierania głosu w dziedzinach, które wymagają wielu lat edukacji. Urzędnicy doszli do wniosku, że nazbyt swobodne rozprawianie o medycynie, edukacji, finansach czy prawie, może koniec końców wpędzić nieroztropnego słuchacza w spore problemy.

O niszczycielskiej sile ignorancji internetowych wpływowiczów mogliśmy się przekonać na przykład przy okazji Covid-19, gdy słynny podcaster Joe Rogan zaczął podważać sens przyjmowania szczepionek. Na tapet wjechały teksty o hipnotyzowaniu ludzi i obowiązkowe w przypadku szurów odwołania do Holocaustu. Przeciwko audycji zaprotestowało potem 200 lekarzy. Za późno. Przekaz docierający do większej widowni niż ma chociażby CNN, poszedł w świat.

Chińczycy chcą zadbać, by do tego typu sytuacji u nich nie dochodziło. Szczególnie interesują ich popularne w Państwie Środka transmisje live, w czasie których influencerzy handlują na żywo. Na platformie Taobao najlepsi potrafią upłynnić towar za setki milionów dolarów w ciągu godziny. W ten sam model działania wchodzi też znany w Polsce Tiktok.

Regulator chce, by influencerzy musieli dostarczać takim serwisom certyfikaty, które poświadczą o ich kompetencjach. Można się więc domyślać, że zanim palnie się coś na wizji o lewoskrętnych witaminach C trzeba będzie przesłać platformie dowód ukończenia studiów medycznych, a przed zinterpretowaniem przepisów na antenie skutecznie powstrzyma influcencera brak wykształcenia prawniczego. W przypadku platform do sprzedaży na żywo pokusa nakłamania jest zresztą tym większa, że może przełożyć się na natychmiastowe zyski.

Chętnie widziałbym podobne prawo w Polsce. Być może followersi nie natrafialiby wtedy na takie niemiłe niespodzianki jak wtedy, gdy okazało się, że Mama Ginekolog wcale nie była ginekologiem, Część internautów miała oczywiście straszny ubaw, gdy na światło dzienne wyszła informacja, że kobieta oblała egzamin specjalizacyjny, ale nie brakowało też osób, które popularnej influencerce rzeczywiście wierzyły na słowo. A dokładniej - na nazwę jej profilu.

Z chińskimi przepisami mam tylko (i aż) dwa problemy

Po pierwsze - nie mam złudzeń, czemu rząd w ogóle je wprowadza. Jest to fragment kagańca, który Pekin narzuca na zwykłych Chińczyków. Wymóg posiadania certyfikatu jest dobry, ale niestety idzie w pakiecie m.in. z nakładanymi wcześniej wymogami „przestrzegania zdrowego stylu i gustu" albo „rezygnacji z wulgarnych i kiczowatych zainteresowań".

Chiński rząd boi się, że monopol na styl życia i poglądy wymknie mu się z rąk. Influencerzy mają wśród młodych ludzi duży większy posłuch niż starsi panowie z Partii Komunistycznej. Te tezę wspierają zresztą pogłoski, jakoby partia zamierzała zmusić wydawców internetowych do przeglądania komentarzy i zgłaszania tych nieprawomyślnych władzom. Wcześniej Pekin zakazał dzieciom poniżej 16. roku życia oglądania streamów po godzinie 22.00 i ograniczył dzieciom czas na granie w gry do trzech godzin dziennie.

Drugi problem dotyczy możliwości omijania przepisów. Wspomniany Joe Rogan nie głosił bredni w pojedynkę. Do programu zaprosił doktora Roberta Malone'a. I choć konto na Twitterze tego drugiego zostało zablokowane, bo serwis nie zdzierżył liczby bredni wygłaszanych przez naukowca, to trudno odmówić panu Malone formalnego wykształcenia.

Tego dylematu bez sięgnięcia po głęboką cenzurę nie sposób już rozwiązać. Ale może nie trzeba tego robić? Samo wysiodłanie influencerów z tematyki, na której się nie znają, mogłoby już przynieść wiele dobrego.

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA