Bilet na plażę będzie trudniej dostać niż na koncert Podsiadły? To już się dzieje, Europa ma dość skąpych turystów
Jeszcze kilkanaście lat temu kurorty gotowe były się pozabijać, byleby ktoś fajnie je zareklamował i tanio dowiózł turystów. Teraz sytuacja zmieniła się diametralnie. Masa popularnych wakacyjnych destynacji wręcz opędza się od podróżnych, część decyduje się na wprowadzenie wejściówek, pozwalając obejrzeć zabytek albo podziwiać morze tylko garstce wybranych. Kwestią czasu jest, gdy ten trend dotrze do Polski, bo polskie góry i bałtyckie wybrzeże pękają w szwach.
Niespełna rok temu śmiałem się, że Ryanair wysyła Polaków do miasta, które ma serdecznie dość turystów. Pisałem o Wenecji, którą przed pandemią odwiedzało 20 mln osób rocznie. Władze włoskiego miasta zdecydowały o instalacji bramek w okolicach największych atrakcji turystycznych i pobieraniu opłat. Oprócz tego, w przypadku przekroczenia granicznej liczby zwiedzających, bramki mogą być zamykane.
Przypadek Wenecji jest dość spektakularny, bo Włosi dosłownie toną przez nadmiar turystów. Ale nie jest to wyłącznie ich problem. Po zniesieniu ograniczeń w podróżowaniu powraca dyskusja, która zaczęła się jeszcze przed wybuchem kornawirusa.
Co zrobić ze zjawiskiem tzw. overtourism?
Trudno powiedzieć, w jaki sposób przetłumaczyć je na język polski? Przeturystowienie? W każdym razie myślę, że wszyscy, nawet nie znając angielskiego, wiedzą intuicyjnie, o co chodzi. Lepiej skupić się na sednie sprawy, a ta wygląda tak, że popandemiczy boom turystyczny wprawia zaprawione w przyjmowaniu gości miasta w spore zakłopotanie.
Idealną ilustracją tej tezy jest historia hiszpańskiej wioski Siurana. Położona w Katalonii osada słynie z kapitalnego położenia, które z jednej strony umożliwia wspinaczkę, trekking, pływanie kajakami, a z drugiej testowanie win z położonych nieopodal winnic. Z tego względu jej popularność wśród turystów już teraz jest bardzo duża - liczba odwiedzających przekracza 400 tys. osób rocznie.
Możecie sobie wyobrazić, w jaki popłoch wpadł burmistrz, gdy usłyszał, że Stowarzyszenie Najpiękniejszych Miast w Hiszpanii zamierza włączyć Siuranę do listy miejsc wartych odwiedzenia. Oczywiście stanowczo odmówił udzielenia zgody na polecenie swojej miejscowości.
Podobne podejście zaczyna dominować w całej Europie.
Na Lazurowym Wybrzeżu wakacje trzeba planować z wyprzedzeniem
Od końca czerwca do końca sierpnia przyjezdni muszą występować o pozwolenia na wejście na Calanque de Sugiton, składającego się z dwóch zatok i małej plaży.
Limit został ustalony na 400 osób dziennie, a system rezerwacyjny jest zamykany o godz. 18.00 dzień przed wizytą. Spontaniczna wycieczka nie wchodzi więc w grę. Co ciekawe jedna osoba może dokonać takiej rezerwacji tylko osiem razy w sezonie.
Coraz trudniej będzie się również dostać na słoneczną Majorkę. Tamtejszy rząd postanowił odgórnie zredukować liczbę dostępnych łóżek hotelowych do 430 tys., jednocześnie walcząc z inicjatywami typu Airbnb.
Taka zaskakująca szczerość jest rzadka, ale pokazuje coraz bardziej dominujący sposób myślenia o turystyce w ogóle. W czasach tanich biletów lotniczych i mody na podróżowanie, przyciągnięcie turystów nie jest żadnym wyzwaniem. Sęk w tym, że hordy przyjezdnych jedzących własnoręcznie przygotowane kanapki z pasztetem i napełniających termosy wodą z fontanny stanowią dla miast-gospodarzy głównie wydatek. A w dodatku wkurzają mieszkańców, bo generują tłok i mają zwyczaj traktować ich jak żywe eksponaty.
Podejście władz Majorki może stać się bardziej powszechne. Po co ściągać do regionu 200 tys. osób, skoro można zaprosić połowę z nich. Hotelarze i restauratorzy odbiją to sobie podnosząc ceny, atrakcje nie zostaną zadeptane, turyści wyjadą z poczuciem, że wypoczęli zamiast szarpać się o wolny skrawek plaży.
A propos plaż - już teraz limitują je władze niektórych prowincji na Sardynii. W Ogliastrii przyjemność poleżenia na piasku w pełnym słońcu jest przywilejem 300 osób dziennie. Ba, szczęśliwcy po dwóch godzinach i tak są wyrzucani. I żadne parawany nie pomagają.
A gdyby tak wprowadzić wejściówki do Tatr?
Pewnie myślicie, że prowokuje dla klików, ale znów pudło. Park Narodowy Gór Stołowych wprowadził w tym roku opłaty za wejście na dwie trasy turystyczne i wprowadził limit - do 400 osób na godzinę. Przyrodnicy o stosowanie takiej polityki szerzej apelują od lat. Póki co bezskutecznie, Polacy biją rekordy wyjść w góry.
Tego typu trendy często dochodzą jednak do naszego kraju z opóźnieniem. Szczerze? Myślę, że to kwestia czasu. Wejście na Dolinę Chochołowską trzeba będzie zaklepać sobie dwa dni wcześniej, a plażowanie na modnej ostatnio plaży w Stegnie będzie wymagało walki z system rezerwacyjnym. Jak nie przymierzając kupno biletu na koncert Dawida Podsiadły albo Harry'ego Stylesa.
Istnieje oczywiście też inny scenariusz, tyle że nie jest on ani trochę bardziej optymistyczny dla przeciętnego turysty. Może się okazać, że restrykcje wprowadzane przez władze popularnych miejscowości wypoczynkowych nie będą potrzebne.
Wiele zależy od tego, w jakim stanie będą finanse Europejczyków po nadchodzącej zimie. Dużo zależy także od kondycji właścicieli obiektów noclegowych, bo im mniejsza konkurencja, tym większe ryzyko, że hotelarze pozostali na rynku zdecydują się na podnoszenie cen. Z niecierpliwością trzeba będzie obserwować też ceny paliw i ofertę przewoźników, przede wszystkim kolei i linii lotniczych.
No i ostatnie, choć być może najważniejsze - o skłonności do wydawania pieniędzy w wakacje 2023 r. zadecyduje optymizm (bądź jego brak) odnośnie kolejnych miesięcy. Bo nic tak nie budzi węża w kieszeni, jak niepewność co do wysokości cen i stabilności poziomu zarobków. Jedno wydaje mi się jednak pewne - takich wakacji, do jakich ostatnio przywykliśmy, powrotu już nie ma.