REKLAMA

Czy gołąb może zadziobać jastrzębia? Ten spór będzie trwał w nieskończoność: podnosić stopy procentowe czy nie

Jest połowa września, inflacja w Polsce wynosi około 16 proc. rocznie, a stopy procentowe w banku centralnym są na poziomie 6,75 proc. Kolejne posiedzenie Rady Polityki Pieniężnej będzie piątego października, ale już dziś słychać coraz częściej, że kolejnej podwyżki stóp procentowych raczej nie będzie.

Czy gołąb może zadziobać jastrzębia? Ten spór będzie trwał w nieskończoność: podnosić stopy czy nie
REKLAMA

Mówiło o tym czterech członków Rady Polityki Pieniężnej, czyli jej połowa. Sejm od pół roku nie może wybrać dwóch członków na nowe kadencje, więc zamiast konstytucyjnych dziesięciu zasiada w RPP tylko ośmiu.

REKLAMA

Wprost o braku podwyżek napisał o tym Ireneusz Dąbrowski na Twitterze.

Henryk Wnorowski ujął to tak:

Cezary Kochalski powiedział to:

A prezes NBP Adam Glapiński w czasie konferencji po ostatnim posiedzeniu Rady powiedział, że jego zdaniem w październiku możliwy jest albo wzrost stóp o 25 punktów bazowych, albo pozostawienie ich bez zmian.

Sprawa nie jest więc przesądzona, ale scenariusz pozostawienia stóp bez zmian pierwszy raz od roku pojawia się często. Jeśli ta czwórka zagłosuje przeciwko podwyżkom w październiku, to ich nie będzie, nawet jeśli pozostałe cztery osoby będą się tych podwyżek domagać. W sytuacji remisu w głosowaniu cztery do czterech przesądza głos prezesa.

Przez wysokie ceny oczekiwania inflacyjne nam się odkleiły

Co najmniej równie ciekawe jak to, co stanie się ze stopami procentowymi w Polsce w najbliższych miesiącach, jest moim zdaniem to, dlaczego istnieją tak duże różnice poglądów na ten temat, nawet wśród specjalistów. I nie chodzi mi teraz tylko o polskie podwórko, bo identyczne spory trwają zarówno w Europejskim Banku Centralnym, jak i w amerykańskiej Rezerwy Federalnej.

Jedni twierdzą, że stopy trzeba dalej podnosić, i to ostro, bo inaczej inflacja nie spadnie, a druga strona jest przekonana, że inflacja właśnie już zaczyna spadać i będzie spadać dalej (chociaż niestety powoli), więc nie ma sensu dokręcać śruby, a w przyszłym roku może nawet będzie można stopy zacząć obniżać.

Siły zwolenników i przeciwników dwóch wykluczających się ze sobą strategii są wprawdzie rozłożone różnie. W Europie i w USA ostatnio dominują jastrzębie, którzy deklarują, że chcą podnosić stopy tak szybko i tak wysoko jak tylko się da, u nas są oni zdecydowanie w mniejszości, ale spór toczy się ten sam.

Tak naprawdę chodzi w nim o oczekiwania inflacyjne po stronie gospodarstw domowych i przedsiębiorców. Wszyscy zgadzają się tylko w jednym punkcie: przez to, że żyjemy w otoczeniu wysokiej inflacji już dłuższy czas, te oczekiwania nam się odkleiły. Już nie traktujemy wyższej inflacji jako czegoś przejściowego i chwilowego, teraz wydaje nam się, że jest to trwały element gospodarki, do którego trzeba się dostosować.

To dostosowanie się po stronie konsumentów wygląda trochę jak kapitulacja. W czasach niskiej inflacji, gdy widzimy, że coś ma za wysoką naszym zdaniem cenę, nie kupujemy tego, licząc na to, że znajdziemy ten sam towar taniej gdzieś indziej.

Takie wybrzydzanie z naszej strony często skutecznie powstrzymuje firmy przed podnoszeniem cen. Nie robią tego, bo wiedzą, że szybko stracą klientów. Kiedy jednak zaczynamy wierzyć, że inflacja jest wszędzie i że wszystko drożeje, zaczynamy akceptować to, że nasze zakupy są droższe. Przestajemy wierzyć w to, że da się je kupić taniej, więc kapitulujemy i płacimy więcej za coś, co niedawno kosztowało mniej.

Z drugiej strony w takiej sytuacji coraz więcej konsumentów zaczyna domagać się wzrostu wynagrodzeń, aby zrekompensować sobie wzrost kosztów życia. Pojawia się presja płacowa.

Z kolei firmy, widząc, że konsumenci przestali być wybredni, są w stanie odważyć się podnieść ceny. Kiedy widzą, że nic na tym nie tracą, zaczynają robić to częściej. Firmy na rynkach hurtowych i detalicznych, które kiedyś aktualizowały cenniki raz w roku teraz robią to raz na kwartał, a potem raz na miesiąc. Albo i raz na tydzień.

Jeśli zarabiają na tym odpowiednio dużo, stać je nawet na to, aby odpowiedzieć na presję płacową i podnieść wynagrodzenia pracownikom. W ten sposób rozluźnienie oczekiwań inflacyjnych, czyli proces, który dzieje się tak naprawdę w naszych głowach, prowadzi do nakręcenia spirali. Klienci godzą się na wyższe ceny, więc te rosną jeszcze wyżej, bo mogą, firmy więcej zarabiają, więc chcą podnosić ceny dalej, a do tego mogą podnosić pensje ludziom. Ci mają wtedy więcej pieniędzy, więc mogą wciąż kupować drożej i tak w kółko. Wszystko kończy się w momencie, w którym ludzie przestają kupować i popyt na rynku się cofa.

Jastrzębie chcą rzucić inflację na kolana. Za wszelką cenę

Spór pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami dalszego podnoszenia stóp procentowych polega na tym, że zdaniem tych pierwszych, aby rynek się uspokoił i uwolnił ze złowieszczej spirali, konieczny jest powrót naszych oczekiwań inflacyjnych na miejsce. Bez tego konsumenci ciągle będą przyzwalać na podnoszenie cen przez producentów i sprzedawców. Aby złapać te oczekiwania za nogi i sprowadzić na ziemię, potrzebne są efektowne gesty, które przekonają wszystkich, że w kraju istnieje siła, która jest tak bardzo zdeterminowana, że nie spocznie, dopóki nie ujarzmi inflacji.

Takimi gestami są właśnie podwyżki stóp procentowych. Oczywiście można tłumaczyć, że dzięki nim drożeją kredyty, więc ludzie przestają je brać, a gdy ich nie biorą, to generalnie pieniądza na rynku jest mniej, co sprzyja wyhamowaniu popytu. Można też tłumaczyć, że przy wyższych stopach ci, którzy już wzięli kredyty muszą większą część dochodu przeznaczać na spłaty rat, więc mniej im zostaje na wszystko inne, co też wyhamowuje popyt.

W końcu wreszcie agresywne podwyżki stóp zwykle umacniają walutę, a mocniejszy złoty oznacza tańsze towary z importu (m.in. paliwa), co też powinno hamować inflację. To wszystko prawda, ale nie należy przegapić czynnika psychologicznego. Oczekiwania inflacyjne to coś, co mamy w głowie, to nasz sposób myślenia. Można więc go zmienić tylko działaniem psychologicznym właśnie. W tym kontekście jest ono kluczowe.

Gdy ludzie uwierzą, zobaczą, że faktycznie ktoś na serio walczy z inflacją, to szybciej uwierzą, że ta walka zakończy się sukcesem. Z drugiej strony jeśli ludzie widzą, że inflacja jest coraz większa, a jednocześnie rząd i bank centralny powtarzają, że problem nie istnieje i że to nic takiego, wtedy dochodzą do przekonania, że skoro nikt nie walczy z inflacją, to będzie ona rosnąć coraz wyżej.

Gołębie wolą poczekać: inflacja sama spadnie

A co myślą ci, którzy w obecnej sytuacji podnosić stóp już nie chcą, pomimo tego, że inflacja jest na poziomie 16 proc.?

Sporne są przede wszystkim dwie kwestie. Pierwsza brzmi: czy na pewno aby inflacja spadła, konieczny jest spadek oczekiwań inflacyjnych? Bo jeśli na przykład spora część inflacji, którą mamy, pojawiła się przez wzrost cen energii, gazu, ropy itd. na rynkach światowych, to przecież jeśli te surowce na tych rynkach potanieją, to inflacja w chwilę potem spadnie niezależnie od tego, co się dzieje z naszymi oczekiwaniami, prawda?

Jeśli nowe samochody drożeją, bo jest ich za mało, bo fabrykom brakuje części do ich wyprodukowania, to jeśli te części w końcu się znajdą i na rynku pojawi się więcej samochodów, to ich cena powinna spaść niezależnie od naszych oczekiwań. Załatwi to za nas konkurencja na tym rynku (dlatego warto mieć rynki, na których istnieje prawdziwa konkurencja).

Mówiąc inaczej: inflacja ma swoje źródła zarówno po stronie popytu (który bywa za duży), jak i podaży (która z różnych przyczyn bywa za mała).

Przyczyny podażowe najczęściej istnieją globalnie, poza naszym krajem i nie mamy na nie żadnego wpływu. Jeśli jednak one znikną, co jest możliwe (np. po nieurodzaju rolnym w danym roku, w kolejnym roku jest już urodzaj i podaż towarów rolnych rośnie), to inflacja w jakimś tam stopniu powinna się obniżyć, nawet jeśli przyczyny popytowe nadal istnieją. A skoro tak, to nie musimy się aż tak bardzo przejmować oczekiwaniami inflacyjnymi. Zwłaszcza że mogą spaść same z siebie. I to jest drugi punkt sporu.

Czy do obniżenia oczekiwań inflacyjnych koniecznie potrzebne są podwyżki stóp procentowych? Niektórzy ekonomiści lubią mówić, że największy wpływ na te oczekiwania mają stacje benzynowe, ponieważ specyfika tych miejsc polega na tym, że sporo ludzi zagląda tam regularnie i kupuje zawsze to samo, a cena tego dobra (benzyny, oleju napędowego czy też gazu LPG) jest wyraźnie wielkimi liczbami narysowana na kilkunastometrowym pylonie. Po prostu nie sposób nie zauważyć, jaka ta cena jest.

Oczywiście są ludzie, którzy zawsze i wszędzie zwracają uwagę na to, ile co kosztuje, ale spora część robiąc zakupy, niekoniecznie zwraca na to uwagę, jeśli tylko rachunek do zapłacenia jest mniej więcej zgodny z ich oczekiwaniami. W spożywczym kupujemy czasem dwadzieścia różnych artykułów, a każdy z nich kosztuje kilka złotych. Jeśli coś podrożeje o 30 groszy, możliwe, że tego nie zauważymy, chociaż jeśli to wzrost ceny z 2,50 na 2,80, to jest to wzrost o 12 proc. Wzrost ceny benzyny o 12 proc. (czyli z 6 zł do 6,72 zł) zauważylibyśmy natychmiast.

Dlatego kiedy paliwa zaczynają drożeć, wtedy nasze oczekiwania inflacyjne mogą odfrunąć w górę łatwiej. Ale skoro tak, to powinno to działać w dwie strony. Kiedy widzimy, że ceny paliw dość wyraźnie idą w dół, to możliwe, że powinno to też uspokajać nasze oczekiwania.

Może też istnieje sprzężenie zwrotne – jeśli początkowy impuls podażowy sprawi, że jakaś rzecz, której cenę dobrze kojarzymy, zaczyna tanieć i dzięki temu inflacja zaczyna hamować, to wtedy automatycznie zaczynają hamować też nasze oczekiwania inflacyjne. A skoro tak, to nie musimy ich dodatkowo dociskać stopami procentowymi.

A co zrobić z inflacją, gdy przyjdzie recesja

W tych rozważaniach ważna jest też kwestia recesji. Szybki wzrost stóp hamuje bowiem aktywność gospodarczą i jeśli się tego procesu w porę nie zatrzyma, to gospodarka znajdzie się w recesji, co może oznaczać także na przykład wzrost bezrobocia.

Zwolennicy podwyżek mówią: „tak, recesja jest możliwa, ale i tak musimy walczyć z wysoką inflacją, a sam spadek popytu na rynku w recesji może tu nie wystarczyć, skoro część tej inflacji bierze się z kryzysu energetycznego i wysokich cen surowców. Te będą trzymać oczekiwania inflacyjne wysoko nawet w czasie recesji, więc trzeba nadal zbijać je kolejnymi podwyżkami stóp, nie mamy wpływu na inflację podażową, więc przynajmniej zduśmy tę popytową, na którą mamy wpływ”.

Przeciwnicy podnoszenia stóp mówią: „gdy przyjdzie recesja i cofnie się popyt na rynku, ceny i tak zaczną spadać niezależnie od oczekiwań inflacyjnych, bo firmy obniżając ceny, będą w ten sposób próbować podtrzymać spadającą sprzedaż. A w kolejnym kroku spadki cen same z siebie obniżą też oczekiwania inflacyjne, więc dodatkowe podwyżki stóp nie są tu potrzebne, będą za to grozić wpadnięciem w jeszcze głębszą recesję, więc tego nie róbmy”.

Nigdy nie będzie można sprawdzić, kto ma rację, bo nigdy nie będzie można przetestować tych dwóch scenariuszy w tym samym momencie w identycznych warunkach. Nie istnieją równoległe rzeczywistości, więc zawsze trzeba będzie się zdecydować tylko na jeden wariant z dwóch wzajemnie wykluczających się. A skoro nie da się zweryfikować, kto ma rację, spór ten będzie trwać w nieskończoność.

Z ciekawości zrobiłem dokładnie na ten temat sondę na Twitterze, w której wzięło udział ponad 200 osób.

REKLAMA

Okazało się, że zdecydowana większość z nich opowiada się po stronie jastrzębiej, czyli za dalszym ciśnięciem oczekiwań inflacyjnych za pomocą kolejnych podwyżek stóp procentowych. Rada Polityki Pieniężnej chyba jednak zrobi inaczej.

Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM. 

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA