ZUS zacznie wydawać zaświadczenia o stażu pracy dopiero od stycznia 2026 roku. Polacy ruszyli po nie już teraz, cztery miesiące za wcześnie. Trudno się dziwić: po raz pierwszy od lat państwo postanowiło policzyć im każdy rok pracy. Szkoda tylko, że nie wszystkim.

Zmiana zasady liczenia stażu pracy, idealnie trafia w nastroje społeczne. Wreszcie coś, co ma sens: uznać za „staż” także lata spędzone na jednoosobowej działalności gospodarczej i umowach-zleceniach. Polacy od dawna czuli, że to powinno być oczywiste – że praca to praca, niezależnie od formy.
I właśnie dlatego, gdy ZUS zapowiedział, że od stycznia 2026 roku będzie można występować o nowe zaświadczenia potwierdzające te okresy, ludzie… ruszyli już teraz.
Co przemilcza Ministerstwo Pracy
Jednak od początku drażni mnie jedna rzecz. W komunikatach Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej oraz ZUS nie znajdziemy wyraźnego podkreślenia, kto tak naprawdę skorzysta na nowych zasadach. A raczej – kto nie skorzysta.
Ani słowa o tym, że na nowych przepisach zyskają tylko ci, którzy sumiennie opłacali składki ZUS. Nie ma też wzmianki o umowach o dzieło. Pojawiają się za to dziwne konstrukcje w stylu „inne umowy o świadczenie usług”. Prawdopodobnie dlatego, by nie wkurzać setek tysięcy Polaków, którzy przez lata harowali na takich kontraktach, ale nie płacili ZUS-u. Jeśli ktoś na umowie o dzieło, ale też zleceniu na przykład w latach 90. dobrowolnie nie płacił składek, nie zyska ani jednego dnia stażu.
Czytaj więcej w Bizblogu o stażu pracy
Od śmieciówek do składek
W przypadku przedsiębiorców sprawa jest prosta. Kto prowadził firmę i regularnie rozliczał się z ZUS, może liczyć, że jego lata na JDG zostaną doliczone do stażu pracy. Ale w przypadku zleceniobiorców i wykonawców dzieł – zaczyna się klasyczna polska łamigłówka.
Do 2015 roku wiele umów-zleceń nie podlegało pełnym składkom. Zależało to od tego, czy ktoś miał inny tytuł ubezpieczeniowy, czy nie. Dopiero od 1 stycznia 2016 roku wprowadzono obowiązek oskładkowania większości zleceń. A umowy o dzieło? Do dziś są wyjątkiem – składek nie mają.
Efekt? Kto w latach 2000-2015 żył z umów o dzieło albo „zleceń bez ZUS-u”, dziś ma w rubryce „staż pracy” równy zero. I żaden nowy przepis tego magicznie nie naprawi.
Przykład, który mówi wszystko
Weźmy panią Ewę. Przez dziesięć lat pisała teksty, tłumaczyła dokumenty, na umowę o dzieło. Realna praca, tysiące godzin. Dla systemu – pusta przestrzeń.
Mamy też pana Jana, właściciela jednoosobowej firmy, który regularnie odprowadzał składki przez dekadę. W jego przypadku – zmiana faktycznie coś znaczy. Od 2026 roku jego 10 lat samozatrudnienia wreszcie „przestanie być niczym”.
I to właśnie pokazuje, jak selektywne jest to rozwiązanie: państwo policzy nam wreszcie lata pracy, ale tylko te, za które wcześniej samo wzięło pieniądze.
Ilu Polaków to dotyczy?
Skala zjawiska jest ogromna. Według danych GUS w latach 2000-2015 od 1,1 do 1,4 mln Polaków pracowało na umowach cywilnoprawnych. W 2014 roku, tuż przed reformą, ponad 1,3 mln osób miało umowę-zlecenie, a pół miliona utrzymywało się wyłącznie z umów o dzieło.
Wielu z nich było „wolnymi strzelcami” tylko z nazwy. W rzeczywistości wykonywali tę samą pracę co etatowcy, ale taniej i bez świadczeń. I właśnie oni dziś nie znajdą się wśród beneficjentów nowego prawa.
Staż to nie nagroda
Z jednej strony można się cieszyć, że prawo wreszcie dogania rzeczywistość i państwo uznało, iż samozatrudnienie i umowy-zlecenia to też forma realnej pracy. Z drugiej – trudno nie zauważyć, że po raz kolejny reforma zostawia część obywateli na lodzie.
Jeśli ktoś przez 20 lat pracował bez opłacania ZUS-u, ten teraz usłyszy:
Przykro nam, ale pana praca nie liczy się jako praca.
Jak załatać dziurę?
Zamiast co kilka lat przeliczać, dopisywać i prostować, można by wrócić do pomysłu sprzed dekady – kontraktu jednolitego. Jednej umowy, która na początku dawałaby elastyczność, a z czasem coraz większe prawa pracownicze.
O takim rozwiązaniu mówiło się za rządów PiS, gdy Ministerstwo Rodziny i Pracy Elżbiety Rafalskiej analizowało, jak zlikwidować przepaść między etatem a zleceniem. Pomysł zniknął szybciej, niż trafił do uzgodnień, ale jego sens był prosty: każda praca ma być pracą, niezależnie od formy.
Przecież o to chodzi od początku – żeby Polacy nie musieli udowadniać, że to, co robią przez dziesięć godzin dziennie, to naprawdę praca.







































