Rynki finansowe od czwartku żyją prawie wyłącznie sprawą upadku Silicon Valley Bank i tym, czy to sytuacja prawie taka sama jak ta z bankructwem Lehman Brothers w 2008 roku, czy może to zupełnie coś innego. Jednych te porównania śmieszą, jako absurdalne, z drugiej strony można je rozumieć, skoro przypadek SVB to największy upadek banku w USA właśnie od 2008 roku i trzecie największe bankructwo w historii USA, podczas gdy te dwa jeszcze większe to właśnie Lehman i bank Washington Mutual, który padł niecały miesiąc po Lehmanie, w związku z powikłaniami rynkowymi po Lehmanie. Powikłaniami, których wtedy nikt się początkowo nie spodziewał. Fot. Michael Vi / Shutterstock.
Pytanie więc o to, czy teraz też będą jakieś niespodziewane powikłania moim zdaniem ma jednak sens, nawet jeśli SVB to zupełnie nie ten kaliber, co Lehman w 2008 r.
Oczywiście nie wskaże tu powikłań niespodziewanych, bo gdybym mógł to zrobić, to nie byłyby już niespodziewane. Mogę za to opisać kilka takich, o których już się na rynku mówi. Takich, które do pewnego stopnia można traktować jako oczekiwane. Jest bowiem bardzo mało prawdopodobne, że po upadku Silicon Valley Banku wszystko, jak gdyby nigdy nic wróci do wcześniejszego stanu rzeczy.
Mam wrażenie, że najpoważniejsze zmiany czekają startupy
Z pewnością w Kalifornii, prawdopodobnie w całych Stanach, a możliwe też, że za jakiś czas na całym świecie. I będą to zmiany na gorsze. Cały świat bowiem zobaczył coś, co niby teoretycznie wszyscy wiedzą, ale może nie każdy o tym myśli na co dzień: że to niezwykle ryzykowne podmioty, a więc współpraca z nimi też jest ryzykowna. Tysiące tego typu firm trzymających gotówkę w SVB zostało wprawdzie uratowanych dzięki interwencji państwa, ale ich sytuacja nadal jest trudna.
Muszą teraz znaleźć nowy bank, który będzie tolerować to, w jaki sposób te firmy funkcjonują, a więc przede wszystkim to, że są generalnie nierentowne. Że gotówka na ich koncie pochodzi głównie z kolejnych zastrzyków kapitału od inwestorów. I że każdy startup jest inny, ale generalnie w sposób stadny podlegają one tym samym zmianom na rynku finansowym w tym samym czasie.
Kiedy koniunktura jest dobra, a pieniądz tani, fundusze inwestują w nie miliardy, które potem płyną na konta w bankach, gdzie czekają, aż zostaną wydane na kolejne inwestycje w rozwój. Bank, który doświadcza w związku z tym nagłego dopływu nowych depozytów, aż puchnie w oczach i musi szybko radzić sobie z coraz większą płynnością, którą ma do dyspozycji, jakoś ją lokować, przy dynamicznie rosnącej skali działalności. W takiej sytuacji łatwo popełnić błąd, zwłaszcza gdy otoczenie rynkowe nagle zaczyna się zmieniać.
A gdy pieniądz staje się droższy i trudniej dostępny, fundusze nagle odcinają startupy od kasy, te więc zostają na lodzie i coraz szybciej wyciągają zapasy gotówki z banku, próbując zrealizować inwestycje, które zapewnią im rentowność zanim im tej kasy zabraknie. Wtedy bilans banku, który wcześniej dzięki nim szybko rósł zaczyna równie szybko się kurczyć, aż w końcu zagraża mu niewypłacalność.
Paskudną z punktu widzenia takiego banku cechą startupów i ich właścicieli jest to, że oni zwykle wszyscy się znają nawzajem. A więc plotki o problemach banku rozchodzą się wśród nich znacznie szybciej. Panika, która wśród „zwykłych ludzi” narasta kilka dni albo tydzień w tym przypadku osiąga apogeum w ciągu kilku godzin. Wtedy przychodzi taki moment, w którym są oni w stanie wyciągnąć z banku ponad 40 mld dolarów w ciągu jednego dnia, doprowadzając bank do ostatecznego upadku. Tak było w przypadku SVB.
Tak więc nie sądzę, aby teraz inne banki biły się o to, aby tych klientów zdobyć dla siebie. Musiałyby tolerować większe ryzyko i specyfikę tej grupy przedsiębiorców. W efekcie całe to środowisko, które i tak w czasie rosnących stóp procentowych ma trudniej, teraz będzie mieć jeszcze trudniej, bo dostęp do nowego kapitału zostanie jeszcze bardziej ograniczony. A jeśli tak, to zapewne jeszcze bardziej spadną wyceny tych spółek, co będzie oznaczać wymierne straty dla ich właścicieli.
Bycie startupem stanie się mniej fajne, ale banki też będą mieć pod górkę
W poważnych tarapatach mogą znaleźć się też inne banki w USA z grona tych nie największych. Istnieje realne zagrożenie, że oberwą jednocześnie z dwóch stron: od klientów i od akcjonariuszy. Tak właściwie dokładnie ten proces widzimy już teraz, kiedy akcje kolejnych banków pomimo akcji ratunkowej wobec klientów SVB lecą w dół o kilkadziesiąt procent.
To dlatego, że ratunek zaoferowano tylko wobec klientów (ratując startupy przed szybką śmiercią z braku płynności), ale nie wobec akcjonariuszy. Dzisiaj więc trzymanie akcji takich banków w portfelu jest szaleństwem, bowiem w razie upadku będą warte zero. A upadek jest możliwy, ponieważ klienci mogą chcieć zabrać z nich pieniądze i przenieść je do jakiejś większej, postrzeganej jako bardziej stabilna, instytucji.
W Stanach od 2018 roku pod pełen nadzór bankowy ze strony państwa podlegają tylko banki z aktywami powyżej 250 mld dolarów. Jest ich tylko kilkanaście. Wcześniej ten próg był znacznie niżej, ale podniesiono go, aby zmniejszyć w bankach koszty związane z koniecznością wypełniania wszystkich obowiązków i dać im więcej wolności. Wszystkie banki poniżej progu są nadzorowane znacznie słabiej niż na przykład wszystkie banki w Polsce i w Europie.
Silicon Valley Bank pokazał, że może to prowadzić do katastrofy, więc teraz niewykluczone, że jakaś część klientów pozostałych banków będzie chciała przenieść depozyty do banków z lepszym nadzorem, bo mogą je postrzegać jako bezpieczniejsze. Może to więc oznaczać niezwykle niebezpieczny dla tych banków odpływ kapitałów, co w połączeniu ze spadkami notowań na giełdzie może oznaczać utratę zaufania na rynku i w efekcie także bankructwo.
Kolejnym efektem tego, co się stało, może okazać się zatrzymanie fali podwyżek stóp procentowych w USA. Silicon Valley Bank padł, bo gdy zaczęły z niego uciekać depozyty, próbował ratować się szybkim upłynnianiem obligacji skarbowych, w które wcześniej zainwestował. Niestety okazało się, że są one warte wyraźnie mniej – ich cena spadła, bo w sytuacji rosnących stóp procentowych papiery ze stałym oprocentowaniem stały się na rynku mniej atrakcyjne. SVB na sprzedaży tych obligacji stracił kilkanaście miliardów dolarów.
Ten sam problem dotyczy także innych banków, chociaż zdecydowana większość z nich sobie z nim poradzi. Jednak generalnie podnoszenie stóp procentowych oznacza stopniowe zmniejszanie płynności w sektorze bankowym, siłą rzeczy rośnie wtedy ryzyko tego, że te najsłabsze banki nie wytrzymają i padną, bo im jako pierwszym tej płynności zabraknie, zwłaszcza jeśli wybuchnie panika wśród klientów. SVB pokazał, że taka panika jest możliwa, trudno więc w takiej sytuacji oczekiwać, że Fed dalej, jak gdyby nigdy nic, będzie podnosić stopy procentowe i tym samym dalej powiększać to ryzyko.
Analitycy z Goldman Sachs już w poniedziałek uznali, że na najbliższym posiedzeniu, w przyszłym tygodniu, Fed nie zmieni stóp, chociaż jeszcze kilka dni temu nikt takiego scenariusza nie zakładał. Oczywiście, gdyby faktycznie upadek SVB oznaczał koniec podwyżek stóp w USA, to byłby to pozytywny sygnał dla rynków finansowych i gospodarek rozwijających się, chociaż z drugiej strony powstaje pytanie, co dalej z walką Fed z inflacją, która wciąż jest przecież na tyle wysoka, że jeszcze parę dni temu wszyscy oczekiwali dalszych podwyżek stóp.
Na koniec jeszcze pytanie, od którego nie należy uciekać:
Czy podobna historia może wydarzyć się w Polsce?
Faktem jest, że także polskie banki poniosły w ostatnich miesiącach spore straty na inwestycjach w obligacje, bo te polskie też wyraźnie taniały. Do tego u nas mamy dodatkowe źródła strat w postaci wakacji kredytowych i porażek w sądach w sprawach związanych z kredytami frankowymi.
Mimo to jednak sektor bankowy w Polsce i tak sporo zarabia dzięki dużej różnicy między oprocentowaniem kredytów, a depozytów, czyli na swojej normalnej, codziennej działalności. Poza tym w przypadku naszych banków brakuje kluczowych elementów układanki, które przesądziły o upadku SVB. Po pierwsze nie ma u nas banków, które wśród klientów z depozytami mają tylko jedną, spójną grupę w postaci jakiejś branży gospodarki.
Poza tym u nas większość depozytów należy do osób fizycznych, które w swoim lenistwie bardzo rzadko decydują się na ich wycofanie i przeniesienie do innego banku. Depozyty w polskich bankach są więc zdecydowanie bardziej lepkie, trudniej je oderwać od banku. Po drugie polskie banki, chociaż także mają spore portfele obligacji, na których ostatnio tracą, to zarabiają przede wszystkim na kredytach, które są zdecydowanie bardziej stabilnym źródłem dochodów.
Do tego mamy w systemie rekordową nadpłynność – na rachunkach w NBP i w bonach emitowanych przez bank centralny polskie banki trzymają łącznie grubo ponad 200 mld zł.
Nasze paniki przy bankomatach najpierw w pierwszych dniach pandemii, a potem tuż po napaści Rosji na Ukrainę były ledwie draśnięciem na tym systemie. Problemy, które położyły Silicon Valley Bank: zbyt jednorodna grupa klientów i zbyt duży udział obligacji w aktywach, przy braku zabezpieczeń, są u nas nieobecne.
Podobna historia więc się u nas nie wydarzy. Ale oczywiście może wydarzyć się jakaś inna, bo generalnie w gospodarce rynkowej zawsze jakieś ryzyko istnieje.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.