W Polsce wybuchła mieszkaniowa histeria. Dochodzi do niebywałych sytuacji
„Dzień dobry, poproszę dziesięć mieszkań” – to nie żart, ba, na agentów nieruchomości takie teksty przestały robić wrażenie. Na zakup lokali zrzucają się całe rodziny, bo w pojedynkę coraz trudniej uzbierać odpowiednio dużo pieniędzy.

To obłęd, na którym korzystają deweloperzy, bo ich marże rosną do rekordowych poziomów, metrze kwadratowym zarabiają już ponad 30 proc. To zaczyna naprawdę wyglądać jak zbiorowa histeria.
Wszystko dlatego, że obok historycznie niskich stóp mamy też wysoką inflację, przed którą ludzie próbują chronić oszczędności. A nieruchomości świetnie się do tego nadają.
Zakupy inwestycyjne nakręcają podwyżki, więc kolejne grono widzi nieprzerwany wzrost cen i też zaczyna spieszyć się przed zakupem, zanim będzie jeszcze drożej. Pośredniczka nieruchomości z Poznania przyznaje, że trafiają do niej już nawet rodzice dzieci, które jeszcze nawet nie zaczęły studiów, ale już chcą kupić dla nich mieszkanie na czas nauki w nowym mieście.
Z danych Metrohouse, jednej z największych sieci agencji nieruchomości, wynika, że w I kwartale tego roku najwięcej transakcji to były właśnie zakupy inwestycyjne (34 proc.), dopiero na drugim miejscu był zakup pierwszej nieruchomości na własne potrzeby (28 proc.).
Dlatego już nie dziwi klient, jaki trafił się niedawno agencji Freedom Nieruchomości Mokotów w Warszawie. Delikwent kupił na raz dziesięć mieszkań, każde po ok. 1 mln zł, dwa na rynku wtórnym, pozostałe osiem od dewelopera.
To wcale nie mieszkaniowa gorączka?
„Rzeczpospolita” w innym miejscu pisze, że „tanio nie jest, ale to nie gorączka”. Nie? Eksperci rynku nieruchomości przekonują, że nie, bo przecież siła nabywcza metra kwadratowego wcale nie spada jakoś przesadnie dynamicznie. Dziś za średnią pensję brutto można kupić 0,65 mkw. mieszkania. W 2017 r. było to 0,76 mkw. A przecież było gorzej ponad dekadę temu, kiedy zaledwie w dwa lata lata wskaźnik ten spadł z 0,74 mkw do 0,44 mkw.
Moim zdaniem to jednak gorączka, jeśli w niektórych miastach brakuje już lokali do kupna, a średnie ceny w sześciu największych aglomeracjach w Polsce przebiły 10 tys. zł za mkw. W ciągu ostatniego roku (pandemicznego, w którym gospodarka jest w recesji) ceny wzrosły o ponad 5 proc., w ciągu dwóch lat o 22 proc., a w ciągu trzech o 31 proc.
I to wcale nie wina rosnących kosztów materiałów budowlanych i kosztów pracy. Tak było jeszcze niedawno. Od kilku kwartałów to gigantyczny popyt nakręcany paniką, który nie nadąża za podażą. Deweloperzy wcale nie narzekają, że nie nadążają budować. Wręcz przeciwnie.
Deweloperzy zarabiają rekordowo dużo
Z raportu największego dewelopera w Polsce Dom Development wynika, że w I kwartale tego roku spółka nie tylko zanotowała rekordowo dużą sprzedaż, ale i rekordowo wysokie marże – zwraca uwagę Business Insider.
Chcecie wiedzieć, ile zarabia deweloper na metrze mieszkania? Marża brutto na sprzedaży największego dewelopera na rynku warszawskim wyniosła 32,5 proc. Tyle w uproszczeniu zarobiła spółka po odliczeniu od ceny sprzedaży kosztów kupna gruntu i kosztów budowy. Są oczywiście jeszcze koszty sprzedaży czy koszty finansowe, dlatego piszę „z grubsza”.
Rok temu w analogicznym okresie było to 29,5 proc. We Wrocławiu trochę mniej - 25 proc.
Nie jesteśmy wyjątkowi. Ceny szybują od Nowej Zelandii po USA
Ciekawe, że gorączka na rynku nieruchomości to nie tylko nasza polska specjalność. O szybujących cenach nieruchomości i panice kupujących pisze nawet CNN Business.
Tylko że nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie, pandemia wręcz przyczyniła się do wzrostu cen niemal wszędzie.
Powód? Podobny jak u nas: niskie stopy procentowe, a do tego niektóre rządy pomogły właścicielom nieruchomości w kłopotach, tymczasowo zakazując ich przejmowania i ograniczając w ten sposób podaż, inne tymczasowo obniżyły podatki od zakupu domów, a zamknięcie w domach wywołało „wyścig o przestrzeń”.
Kiedy to się skończy? Załamania nikt nie przewiduje, najwyżej zastój, najwcześniej w 2023 r.