Ryanair przebił nawet PKP. Takie połączenia lotnicze w Polsce to kuriozum w najczystszej postaci
Nigdy nie rozumiałem ludzi latających na trasach krajowych po Polsce. No, może poza paroma wyjątkami. Teraz nie będę musiał znajomym nawet obszernie tłumaczyć dlaczego. Po prostu pokażę im jeden przykład, pokazujący, jak absurdalne jest korzystanie z samolotu na dystansie niecałych 400 km.
Po przeczytaniu tytułu doszliście pewnie do wniosku, że zamierzam się ponabijać z ulubionej taniej linii Polaków. Nic z tych rzeczy. Ryanair w żaden sposób tutaj nie zawinił, tak samo jak nie zawiniła obsługa żadnego z lotnisk. Jak dużo elektroniki by się nie wpakowało do samolotów, lotnictwo dalej jest zależne od kaprysów pogody. I mimo postępu technologicznego nie chce być inaczej. Ale do rzeczy.
W ubiegłą niedzielę Ryanair zainaugurował trasę Poznań-Kraków
Wszystko zaczęło się zgodnie z planem. Było świętowanie, odpalono tradycyjną w takich sytuacjach kurtynę wodną. Inna sprawa, czy w obecnych czasach takiego sposobu celebracji nie lepiej byłoby zastąpić czymś innym. Ale to już temat na oddzielny tekst.
W każdym razie pierwszy lot odbył się zgodnie z planem. Samolot wystartował z lotniska ze stolicy Wielkopolski i udał się do Krakowa. Problemy zaczęły się w trakcie powrotu. Port w Poznaniu spowiła wtedy mgła.
Jako że lotnisko w tym mieście nie korzysta ze zdobyczy technologii, to pojawił się problem. Cytowana przez serwis Tu Wrocław Monika Półtorzycka-Jon, rzeczniczka Portu Lotniczego Wrocław powiedziała, że owa mgła sprawiła, że kilka samolotów zostało w niedziele wieczorem przekierowanych na lotnisko we Wrocławiu.
W przypadku pasażerów lecących z Krakowa sytuacja zrobiła się kuriozalna. Przez problemy pogodowe udało im się pokonać tylko 60 proc. planowanej odległości. Co stało się dalej? Jedna z osób komentujących zdarzenie na fanpage'u poznańskiego lotniska pisze, że podróżni zostali zabrani z lotniska we Wrocławiu autobusami, które dotarły do Poznania o godz. 3.15, czyli cztery i pół godziny po czasie.
Google podpowiada mi, że w linii prostej z Poznania do Krakowa jest mniej niż 400 km
Samochodem nieco ponad 450 km. W niedziele wieczorem tę trasę można byłoby pokonać w trochę ponad 5 godzin i to lądując docelowo w centrum miasta, a nie na jego dalekich obrzeżach.
Pasażerowie nie mogli oczywiście wiedzieć, że akurat tego dnia płytę lotniska spowije tak gęsta mgła, że lądowanie będzie niemożliwe. Ale powinni mieć jednocześnie na uwadze, że istnieje taka możliwość.
Do czego zmierzam – latanie na trasach liczących drobne setki kilometrów ma bardzo ograniczony sens. Sam przelot trwa około godziny, ale czas potrzebny, by dostać się na lotnisko, przejść kontrolę bagażową, a następnie dojechać z portu docelowego do miasta znacznie go wydłuża. Na trasie Poznań-Kraków trzeba sobie dodać minimum dwie godziny, zakładając, że na lotnisku chcemy być godzinę przed wylotem.
W dodatku w przypadku trudności takich jak wyżej samolot nie może po prostu zaparkować na pierwszym lepszym parkingu i poczekać, aż jego klientów przejmie ktoś inny.
Na trasach liczących tysiące kilometrów nie ma to żadnego znaczenia. Samolot wygrywa tu bezapelacyjnie. Ale trasy krajowe w tak małym kraju jak Polska to inna bajka. Poza lotami w rodzaju Szczecin-Rzeszów (tu nawet z przesiadką można oszczędzić dużo czasu) korzyści czasowe są niewielkie, a czasem wręcz żadne. Ryzyko pozostaje.
We Francji część tras krajowych została w ogóle zakazana. Ustawodawca doszedł do wniosku, że jeżeli pokrywają się one z połączeniami kolejowymi realizowanymi poniżej 2,5 godziny, to lot samolotem nie ma racji bytu. Tak się składa, że z Krakowa do Poznania Intercity jedzie 5 godzin więc nowej trasie Ryanaira taki los by nie groził. Co nie zmienia niestety faktu, że niewielka oszczędność czasu generuje w tym wypadku spore koszty dla środowiska i klimatu.