Ochrona zdrowia w Polsce nie istnieje. Drodzy politycy, gdzie się podziały miliardy z wyższych składek?
Miesiąc czekania na wizytę lekarską i to nie u specjalisty, ale do zwykłego lekarza pierwszego kontaktu. Co to za pierwszy kontakt po miesiącu choroby? Gorzej, że prywatne sieci medyczne też nie dają już rady. Liczycie, że będzie lepiej, bo rząd przecież obiecał zwiększać finansowanie systemu ochoty zdrowia? Bzdura! W 2023 r. nakłady na ochronę zdrowia obniżą zamiast wzrosnąć. Inflacja zaorze do reszty wasze złudzenia, że w Polsce można otrzymać lekarską pomoc inaczej niż na prywatnej wizycie i to bynajmniej nie w ramach abonamentu.
Z opieką zdrowotną jest coraz gorzej. Kilka lat temu narzekaliśmy na to, że wydłużają się kolejki do lekarzy specjalistów, że na dermatologa, neurologa czy ortopedę trzeba czekać miesiącami, kiedy pomoc potrzebna jest natychmiast.
Ale oto wchodzimy na kolejny poziom degradacji – teraz już trudno dostać się nawet do lekarza rodzinnego, dla niepoznaki nazwanego lekarzem pierwszego kontaktu, przez którego trzeba przejść, by dostać skierowanie do specjalisty. I tak oto na drodze do wymarzonej wizyty lekarskiej wyrastają już dwie przeszkody, a termin wydłuża się o kolejne tygodnie.
Nie mogłam uwierzyć, kiedy kazało się, że mojej (warszawskiej) przychodni najbliższy termin do lekarza rodzinnego (tylko po skierowanie) wypada za przeszło miesiąc.
Żeby uspokoić nerwy, można próbować się pocieszać, że to postcovidowy nawis, który w końcu zniknie, a poza tym rząd przecież obiecał zwiększać wydatki na państwową ochronę zdrowia do 7 proc. PKB w 2027 r.
Aż tu nagle wjeżdża Federacja Przedsiębiorców Polskich, która zaczyna się wymądrzać, odzierając cię z ostatnich złudzeń. Nie, wcale nie będzie lepiej. W przyszłym roku realne wydatki na państwowy system, wbrew obietnicom, jeszcze bardziej spadną zamiast wzrosnąć. Wszystkiemu winna inflacja.
Miało być więcej kasy ochronę zdrowia, będzie mniej
Jeśli chcecie uniknąć wizyty u kardiologa, do którego i tak się szybko nie dostaniecie, zanim przeanalizujecie ze mną ostatni „Monitor Finansowania Ochrony Zdrowia” autorstwa FPP, łyknijcie Nervosol.
Już?
Zgodnie z przyszłorocznym projektem budżetu państwa i planem finansowym NFZ na ochronę zdrowia w przyszłym roku z publicznych pieniędzy ma pójść 159,5 mld zł. To 6,08 proc. PKB, ale sprzed dwóch lat. Gdyby brać pod uwagę wzrost gospodarczy z tego samego roku, robi się z tego jedynie 4,81 proc. PKB.
Co z tego wynika? Po pierwsze, że gdyby brać na serio obietnice rządu, że w 2027 r. będziemy wydawać na zdrowie 7 proc. PKB, to już wiadomo, że łącznie w budżecie państwa i NFZ będzie brakować aż 93,5 mld zł rocznie na zdrowie.
To pierwsza zła wiadomość. Druga, wbrew pozorom również zła, jest taka, że może, ale nie musi zabraknąć. Rząd wcale nie musi wyjść na kłamcę, ale żeby nie wyjść, musiałby pozyskać więcej pieniędzy albo przez podnoszenie składki zdrowotnej, albo przez tzw. rozszerzenie bazy składki zdrowotnej, czyli mówiąc po ludzku – dojechanie większej liczby Polaków, którzy teraz składki nie płacą, albo ewentualnie przez dosypywanie pieniędzy z budżetu.
Jest jeszcze trzecia zła wiadomość. Tak naprawdę, w ujęciu realnym na zdrowie w przyszłym roku wydamy jeszcze mniej niż w tym, mimo że niby sumy nominalne rosną. To przez inflację. Rząd może chwalić się, że wydaje więcej miliardów, ale z powodu inflacji rośnie też PKB w cenach bieżących, więc realnie wydamy mniej. Mówiąc wprost, będzie jeszcze gorzej.
Zresztą to, jak bardzo pogarsza się się w publicznym systemie ochrony zdrowia, doskonale pokazuje inne zestawienie. Analiza FPP wyraźnie pokazuje, że w latach 2016-2021 Polska zwiększyła wydatki na świadczenia zdrowotne aż o 48,9 proc. Nieźle!
Tylko dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze? Bo to wcale nie przekłada się na cokolwiek odczuwalnego dla pacjenta. W tym samym czasie liczba wykonanych świadczeń zwiększyła się tylko o 3 proc.
Dodajcie do tego jeszcze, że w tym okresie liczba Polaków w wieku poprodukcyjnym, a więc tych z największym zapotrzebowaniem na świadczenia zdrowotne, zwiększyła się o niemal 11 proc.
Wszystko jasne? W przyszłym roku będzie jeszcze gorzej – mówiłam to już? Wizja skrócenia kolejek do lekarzy i dostęp do specjalistów staję się celem niemożliwym. Nie ma co już liczyć na pomoc państwowej ochrony zdrowia. No, chyba że mówimy o urwanej nodze albo o raku.
Prywatne abonamenty to nie ratunek
Wtedy wjeżdża zazdrość wobec tych, którzy mają wykupione pakiety medyczne w prywatnych sieciach. Ale nie na długo. Prasa od miesięcy rozpisuje się, że borykają się one z takimi samymi kolejkami jak publiczny system. Na wizytę czekasz tygodniami, bo abonenty zrobiły się tak popularne, że prywatne placówki ugięły się pod ciężarem swojego sukcesu.
Badanie krwi. Dzwonisz. Nie ma żadnego wolnego terminu w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Okej, poczekasz i trzy, jak trzeba, nie ma wyjścia. Nic z tego, bo recepcja zapisuje tylko z dwutygodniowym wyprzedzeniem, więc terminu i tak nie dostaniesz. Franz Kafka byłby dumny.
Co robić? Zapomnieć nie tylko, że istnieje jakikolwiek publiczny system, ale zapomnieć też o prywatnym sprzedawanym twojemu pracodawcy w atrakcyjnym cenowo pakiecie. Albo wracasz do średniowiecza i po prostu się nie leczysz, albo stawiasz na prywatne wizyty w prywatnych gabinetach. Bez żadnego ubezpieczenia. Z tym akurat nie ma problemu. Również w prywatnych sieciach, które terminów nie mają, jeśli masz abonament. Ale jak płacisz jednorazowo z własnej kieszeni, termin nagle się znajduje.