REKLAMA

Pracodawcy ostro przejadą się na swoim skąpstwie. Polacy zgotują im w tym roku piekło

Najgorsza rzecz, jaką przedsiębiorca może usłyszeć przy kilkuprocentowym bezrobociu? Szefie, odchodzę. Z badań wynika, że Polacy chcą masowo składać wypowiedzenia. A wszystko dlatego, że wolą zmienić robotę, niż pójść do gabinetu przełożonego i pokornie prosić o podwyżkę.

Pracodawcy ostro przejadą się na swoim skąpstwie. Polacy zgotują im w tym roku piekło
REKLAMA

Przez lata pracownicy w Polsce przyzwyczajali się do myśli, że ubieganie się o wyższe wynagrodzenie wiąże się z ogromnym ryzykiem. Szef zawsze może przecież rzucić legendarnym:

REKLAMA

W sieci mnożyły się poradniki objaśniające jak renegocjować stawki, które poziomem skomplikowania przewyższały czasem umowy podpisywane przez frankowiczów.

Z biegiem czasu Polacy przyzwyczaili się do myśli, że nikt ich tak nie doceni jak pracodawca, ale… w konkurencyjnej firmie. W tym poczuciu mieli zresztą dużo racji.

Serwis Eurostudent wziął na warsztat Ogólnopolskie Badanie Wynagrodzeń 2016. Co się okazało? Osoby przywiązane do swojego pracodawcy były drugą najsłabiej opłacaną grupą. Zaraz po pracownikach, którzy robotę zmieniali jak resort finansów pomysły na Polski Ład.

W przypadku tych drugich odpowiedź nasuwa się sama. Jeżeli przeskakujesz z roboty do roboty częściej niż co dwa lata, to z twoimi kompetencjami bądź zaangażowaniem może być coś nie tak. Nie jest to na pewno reguła, ale wystarczy przecież odpowiednio wysoki odsetek takich ślizgaczy, by skutecznie wpłynąć na średni poziom zarobków całej badanej grupy.

Na drugim biegunie znajdują się pracownicy, którzy rzucają kwitami raz na 4-6 lat. Ci to pożyją, bo staż w jednej firmie sugeruje, że pracodawca ich cenił i odejście nie było spowodowane zawalaniem obowiązków. Wręcz odwrotnie, byli tak cenieni na rynku pracy, że mogli pozwolić sobie na przebieranie w lepiej opłacanych ofertach. Albo – w najgorszym wypadku – po prostu finansowo nie tracili.

Oczywiście nie jest to wybitnie polska specyfika. Amerykański Forbes dowodził wręcz, że optymalny staż w tym samym przedsiębiorstwie wynosi 2 lata. Bo pracownik wierny dostanie rocznie ok. 3 proc. podwyżki, a idąc do konkurencji można liczyć na 10-20 proc. Tym samym przez całą karierę zawodową wyciąga się dwa razy tyle.

Tak właśnie wyglądają fundamenty, które przygotowali sobie przedsiębiorcy przed kryzysem. Wielu z nich zdawało się jednak nie dostrzegać, że czasy się zmieniają. Najpierw gwałtownie spadło bezrobocie. Eksperci zaczęli trąbić o rynku pracownika, co było bujdą na resorach, bo ów rynek, na którym zatrudniony miał dzielić i rządzić, dotyczył de facto kilku branż.

Reszta profesji musiała zadowolić się tym, że szef mobber nie miał już na nimi władzy. Robotę można było rzucić z dnia na dzień i znaleźć nową na przestrzeni miesiąca czy dwóch. Co nie oznaczało wcale, że nowy pracodawca będzie chciał zapłacić więcej.

I nagle – bum – przychodzi pandemia. Firmy przerażone perspektywą wielomiesięcznych lockdownów wywalają pracowników na bruk. Gdy okazuje się, że rząd odmraża gospodarkę, część zwolnionych uznała, że ma już inny sposób na życie. Potężne niedobory kadr dotknęły gastronomię, taksówkarze zaczęli przebranżawiać się, szukając bardziej stabilnych miejsc zatrudnienia.

W tle tlił się jednak dużo poważniejszy problem. W celu ratowania biznesu rząd rozgrzał do czerwoności drukarkę z pieniędzmi. Przez przerwane łańcuchy dostaw koszty transportu niebotycznie wzrosły, w górę poszybowały ceny paliw i gazu, a brak dostępności niektórych towarów (np. półprzewodników) tylko pogarszał sytuację.

W dodatku NBP zachwycony odbudowującym się popytem ani myślał gasić apetytu Polaków do wydawania pieniędzy, cierpliwie czekając, aż inflacja zacznie osiągać niepokojące rozmiary.

Wybuchowe połączenie niskiego bezrobocia, społecznego wpływu pandemii i inflacji musiało w końcu doprowadzić do buntu na pokładzie. I wszystko wskazuje, że ten bunt rozpocznie się wraz z początkiem 2022 r.

Robiąc zakupy przedświąteczne Polacy zorientowali się, że wzrost cen na półkach rozjeżdża się z ich pensjami. W grudniu inflacja sięgnęła 8,6 proc, a analitycy straszą, że za chwilę może wejść w dwucyfrowe rejony. W całym 2021 wzrost wynagrodzeń wyniósł jednak około 8 proc. W czym więc problem? Ano w tym, że przeciętny programista dostał podwyżkę o 15-20 proc., a płaca minimalna wzrosła o 7,5 proc. Jedni się bogacą, podczas gdy drudzy, mimo coraz wyższych przelewów, mogą sobie pozwolić na coraz mniej.

I zapewne o tej drugiej grupie, niekoniecznie zarabiającej krajowe minimum, traktuje zapewne badanie firmy ARC Rynek i Opinia, cytowane przez „Puls Biznesu”. Ankietowani wyrażają w nim obawę, że ceny w dalszym ciągu będą rosły (95 proc. odpowiedzi), a aż 60 proc. jest zdania, że ten wzrost będzie dynamiczny. Naturalną odpowiedzią jest więc szukanie sposobu, jak by tą galopadę cen przetrzymać. No i nie ma chyba prostszego rozwiązania, jak podwyżka w pracy.

Firmy czeka niefajne zaskoczenie

Czy pracodawcy muszą się w związku z tym przygotować na szturm swoich gabinetów? Po namyśle sądzę, że powinni wręcz o tym marzyć. Negocjacje dają im pole do manewru. Uprzedzają, że pracownik jest niezadowolony i może czmychnąć do innej firmy. Jednym słowem – pozwalają przygotować się na najgorsze. Tak przynajmniej mi się wydaje, biorąc pod uwagę, że jednym z najbardziej traumatycznych przeżyć przedsiębiorców jest rekrutacja nowych ludzi.

Sęk w tym, że Polacy mają inny plan. Prawie co dziesiąty pracownik chce po prostu poszukać szczęścia gdzie indziej. Na rozmowy z pracodawcą zamierza udać się tylko 5 proc. ankietowanych, choć wydawałoby się, że krótka pogawędka z szefem to pierwszy i najbardziej naturalny krok, by zwiększyć swoje wynagrodzenie.

Przedsiębiorstwom już teraz temat spędza sen w powiek. „Rzeczpospolita” przytacza statystyki firmy rekrutacyjnej Hays Poland – 95 proc. pracodawców zamierza szukać nowych ludzi do pracy. Ponad połowa z nich chce się po prostu rozwijać. Dla jednej trzeciej będzie to jednak walka o zachowanie stanu posiadania, bo jako powód wskazują znalezienie zastępstwa za odchodzących pracowników.


Ogółem, według ARC Rynek i Opinia, po podwyżkę zamierza udać się co trzeci zatrudniony. Co ciekawe, 19 proc. badanych nie wybierze żadnej z powyższych opcji i rozejrzy się za nadgodzinami. Może polskim pracownikom wciąż brakuje śmiałości, by ubiegać się o pieniądze?

REKLAMA

Jeżeli tak jest, pewnie szybko im przejdzie, gdy zobaczą nowe raty kredytów. Rada Polityki Pieniężnej dopiero się rozpędza, a w internecie już możemy przeczytać wyznania mdlejących kredytobiorców, których zaskoczyła zmiana stóp. W niektórych regionach kraju raty pochłaniają już 60 proc. średniego wynagrodzenia.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA