Budżet uratowany. PiS dopiął swego i wprowadził tajny i najbardziej wredny podatek w historii
Politycy uwielbiają inflację, choć ekonomiści twierdzą, że to najbardziej perfidna danina, jaką wymyślono. Wzrost cen zmniejsza koszty obsługi długu, zwiększa wpływy do budżetu i podbija PKB. Nie można tylko dopuścić do wzrostu stóp procentowych, bo wtedy wszystkie te dobrodziejstwa diabli wezmą. Już wiecie, dlaczego RPP nie podwyższa stóp procentowych?
Taki szczególny zbieg okoliczności dzisiaj się wydarzył. GUS podał ważne dane o inflacji i PKB, a Sejm przyjął historyczną ustawę budżetową, formalnie bez deficytu, i wprowadził podatek cukrowy.
Dane były takie sobie. Ceny wzrosły o 4,4 proc., najwięcej od ośmiu lat, a PKB zleciał do 3,1 proc., najniżej od trzech lat (chodzi od wzrost realny po odjęciu inflacji).
Politycy nie narzekają na CPI. Przynajmniej na razie
Gdy miesiąc temu okazało się, że w grudniu inflacja skoczyła do górnych limitów wyznaczonych przez NBP wszyscy spodziewali się, że szef banku centralnego zapowie podwyżki stóp procentowych. Nic z tego, Adam Glapiński stwierdził, że prędzej… je obniży.
Wiceminister finansów Leszek Skiba bez owijania w bawełnę wypalił, że nic się nie stanie, jak wzrost cen w 2020 r. będzie wyższy od zapisanych w budżecie 2,5 proc.
– Wyższa inflacja to wyższe dochody dla budżetu, co oznacza, że nie będzie problemu z jego realizacją
– przyznał całkiem szczerze wiceszef MF.
Mechanizm podatku inflacyjnego jest banalnie prosty. Dzięki rosnącym cenom towarów i usług, do budżetu wpływa więcej pieniędzy z podatków pośrednich, zwłaszcza z VAT-u. Kupując to samo i tyle samo, co do tej pory, płacimy drożej, więc rząd ma więcej kasy z podatku.
To nie koniec, bo jeśli za wszystko płacimy więcej, to rośnie też nominalny PKB, więc rząd może sobie pozwolić na większe zadłużenie. Dla instytucji, takich na przykład jak Komisja Europejska, istotny jest stosunek długu publicznego do wzrostu produktu krajowego brutto…
Wszystko fajnie, ale w styczniu CPI skoczył do 4,4 proc., a to już nie są poziomy, które są bezpieczne. NBP wyznaczył cel inflacyjny na +/-2,5 proc. Pytanie teraz, czy to był jednorazowy wystrzał, czy ceny dalej będą rosnąć.
Za Tuska było gorzej
Gdy kilka dni temu w Sejmie toczyła się debata na temat ustawy budżetowej, Izabela Leszczyna z KO, notabene odpowiednik Leszka Skiby w rządzie Platformy Obywatelskiej, zarzuciła rządzącym, że ich programy (np. 500+, trzynastka dla emerytów) to działania proinflacyjne.
– One uderzają w dochody ciężko pracujących Polaków, bo bogactwo bierze się z pracy. Tymczasem od czterech lat zniechęcacie ludzi do pracy
– grzmiała z mównicy sejmowej.
Co do tej pracy zgadzam się z panią poseł w całej rozciągłości. Uważam, że 500+ robi więcej złego niż dobrego i lada moment przyjdzie nam za to zapłacić. Nie daje mi spokoju jedno maluśkie „ale”. W XXI w. inflacja najwyższe wartości notowała za Platformy Obywatelskiej, kilka razy za jej rządów ocierając się o 5 proc.
Była wiceminister finansów odpowiedzialna za precyzyjne formułowanie przepisów podatkowych w ekipie PO może tego nie pamiętać. Została powołana do rządu w kwietniu 2013 roku, gdy inflacja zaczęła coraz bardziej zjeżdżać, aż rok później zanurkowała pod kreskę i zaczęliśmy mieć problem z deflacją. Z inflacyjnym peakiem mieliśmy do czynienia dokładnie dwa lata przed przyjściem pani poseł do MF w kwietniu 2011 r.
Jak widać, punkt widzenia w przypadku polityków zależy od tego, czy akurat są przy władzy, czy nie. A jeśli potraktować inflację jako podatek, to ekipa Donalda Tuska zdzierała z nas o wiele bardziej niż obecna.
Nie ma wredniejszego podatku
Ekonomiści w przeciwieństwie do polityków nie lubią inflacji. Milton Friedman, laureat ekonomicznego Nobla, guru wolnorynkowców, twierdził, że inflacja to perfidny podatek, który politycy nakładają na obywateli bez ustawy, a pobudzanie wzrostu gospodarczego wzrostem cen porównywał do alkoholizmu. John Maynard Keynes, dla odmiany zwolennik interwencjonizmu, przekonywał, że dzięki inflacji politycy w tajemnicy i niepostrzeżenie konfiskują część majątku obywateli.
Jakby tego było mało, ekonomiści wskazują, że podatek inflacyjny jest wredny jak żaden inny, ponieważ uderza bez wyjątku we wszystkich. W najbiedniejszych, bo stają się jeszcze bardziej biedni. Przez inflację to, co zarabiają, wystarczy im na krócej niż wcześniej, a w tych, co oszczędzają, bo zżera im to, co odłożyli.
Zwłaszcza w takiej sytuacji, jak obecna, gdy stopy procentowe od kilku lat znajdują się na najniższym poziomie od lat.
Ostatnie stadium choroby alkoholowej
Te dołujące stopy i – jeśli wierzyć prof. Glapińskiemu – widmo ich obniżki, to też arcyciekawa sprawa. Można by się spodziewać, że politycy próbują jeszcze bardziej napędzić konsumpcję, bo im więcej będziemy kupować, tym więcej będzie pieniędzy w budżecie. A im niższe stopy procentowe, tym mniej opłaca się oszczędzać, więc powinniśmy więcej wydawać…
Ta sprawa ma jednak drugie dno. Od początku swoich rządów Prawo i Sprawiedliwość ma problem z rozkręceniem inwestycji, a z punktu widzenia gospodarki i wpływów do budżetu są one o wiele bardziej pożądane niż najbardziej rozbuchana konsumpcja.
Problem w tym, że przez zamieszanie w przepisach i zwiększone obciążenia (np. wejście PPK, wyższe składki ZUS i płaca minimalna) firmy nie kwapią się do ruszania swoich oszczędności. A gdyby teraz jeszcze RPP podwyższyła stopy procentowe, przedsiębiorcy całkowicie straciliby zapał do wydawania pieniędzy.
Co zrobi RPP i rząd, nie mam pojęcia.
Gdyby inflacja wymknęła się spod kontroli, to mielibyśmy powtórkę z przełomu lat 80. i 90. XX. Tym, co nie pamiętają, zdradzę, że to nic miłego. Według Friedmana tak wygląda ostatnie stadium choroby alkoholowej w wydaniu gospodarczym.