Zamiast 4 tys. minimalnej mamy 10 zł za godzinę. Wracamy do „mam dziesięciu na twoje miejsce"
Jeszcze niedawno cała Polska debatowała nad zapowiedziami PiS dotyczącymi szybkiego wzrostu płacy minimalnej. Polscy pracownicy już niedługo mieli cieszyć się z zarobków na poziomie 4 tys. zł brutto miesięcznie. Rzeczywistość boleśnie to weryfikuje. Dziś, korzystając z kryzysu, część pracodawców oficjalnie rzuca stawkami w granicach 10-15 zł/h brutto.
Zatrudnimy kelnerki. Stawka? 12 zł/h. „Myjnia ręczna zatrudnię”. Za ile? 10-12 zł/h. W tego typu ogłoszeniach nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że od stycznia 2020 r. minimalna stawka godzinowa wynosi 17 zł/h brutto (12,47 zł netto). Nawet zakładając, że pracodawcy mieli na myśli kwoty wypłacane do ręki, żadna z nich nie spełnia prawnych wymogów. Jak to możliwe?
Państwowa Inspekcja Pracy w trakcie pandemii w praktyce nie funkcjonuje, bo reaguje tylko na zgłoszenia rażącego łamania zasad BHP. Tak samo jak i sądy pracy. Pole do nadużyć i kombinowania jest otwarte
- mówi Bizblog.pl Łukasz Komuda, ekspert rynku pracy związany z Fundacją Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych
Zdaniem Komudy ryzyko zwiększenia się liczby ofert pracy za stawki poniżej płacy minimalnej istnieje. Grozi ono zwłaszcza pewnością osobom zatrudnionym na czarno, ale nie jest niemożliwe także w przypadku osób zatrudnionych w ramach formalnego stosunku pracy.
Wystarczy zatrudnić kogoś na pół etatu i żądać pracy w pełnym wymiarze godzin. Przy obecnej sytuacji to również może spotkać się z milczącą zgodą pracownika.
- wskazuje ekspert.
Podobnych ofert pojawia się od maja coraz więcej. Na razie trudno może mówić o wyjątkowym wysypie, zbieżność czasowa jest jednak niepokojąca. Choć koronawirus nie dokonał w polskiej gospodarce takiego spustoszenia jak np. w Stanach Zjednoczonych, to trudno jednak ukryć, że 150 tys. etatów wyparowało z niej dosłownie z miesiąca na miesiąc.
Widać to także w danych GUS. Redukcje stanowisk i cięcia w płacach sprawiły, że już w marcu realny fundusz płac (stanowiący sumę zarobków i skorygowany o inflację) spadł o 4 proc. Jako ogół społeczeństwa straciliśmy więc część siły nabywczej. Była to pierwsza taka sytuacja od początku 2013 r.
Wygląda na to, że część pracodawców zdecydowała się skorzystać z okazji i pod pretekstem walki o przetrwanie rzucić na rynek nieco ofert poniżej minimalnej. A nuż część zdesperowanych bezrobotnych się na to złapie?
Moment na szukanie pracy jest najgorszy od lat. Pracodawcy, którzy mają wakaty, czują się bardzo pewnie. Wracamy do hasła: „10 takich jak ty czekają za bramą zakładu”. W takiej ponurej rzeczywistości można wycisnąć jeszcze więcej niż dotychczas. Spodziewam się wzrostu liczby niestandardowych form zatrudnienia, które nawiasem mówiąc, i tak rosła nawet w górce koniunktury
- komentuje Łukasz Komuda.
Kryzys uderzył w pracowników fizycznych
Można oczywiście argumentować, że w pewnych branżach otwarte oferowanie płac poniżej minimalnego wynagrodzenia nie jest niczym nowym. Sęk w tym, że tego typu ogłoszenia kierowane są już nawet do osób, które do niedawna mogły przebierać w ofertach jak w ulęgałkach.
W jednym z ogłoszeń na krakowskiej grupie FB dla szukających pracy pojawiła się propozycja zatrudnienia do prac rozbiórkowych. Zarobki? Od 15 zł za godzinę. Autor nie sprecyzował, czy chodzi o kwotę netto, czy brutto.
Nawet zakładając, że miał na myśli pensję na rękę, stawka i tak szokuje. W dużych miastach trudno było znaleźć osoby parające się budowlanką lub wykończeniówką, które zdecydowałyby się schylić po mniej niż 20 zł netto za godzinę pracy. Branżę budowlaną, tak samo, jak gastronomię, mocno dotknął jednak wpływ epidemii.
W marcu poszło jeszcze siłą rozpędu, kończyliśmy zlecenia. Od początku kwietnia zaczął się totalny zastój. Firmy zamroziły budżety, osoby prywatne nie chciały wpuszczać nas do mieszkań
- słyszę od przedstawiciela jednej z warszawskich firm remontowych.
A miało być tak pięknie
Koronawirus wylał kubeł zimnej wody na portfele niemałej części Polaków. W 2018 r. na minimalnej krajowej siedziało 1,5 mln naszych rodaków. Gdy rząd premiera Morawieckiego zapowiedział stopniowe podwyższanie najniższej płacy w gospodarce, pojawiła się u nich nadzieja na szybki wzrost zarobków. Na koniec 2020 r. pensja minimalna miała wzrosnąć do 3 tys. zł brutto, a na koniec 2023 r. - aż do 4 tys.
Część przedsiębiorców i ekonomistów załamywało ręce. Padały nawiązania do Węgier, w których podobny skok zakończył się gwałtownym wzrostem bezrobocia. Pracodawcy RP pisali nawet o „gwałceniu praw ekonomii i zasad konkurencyjnego rynku”.
W tej chwili ten spór nie ma większego znaczenia. Minister rozwoju Jadwiga Emilewicz przyznała, że na razie rząd nie pracuje nad zmianą wysokości płacy minimalnej. W koronawirusowej specustawie znalazł się zresztą zapis wydłużający termin na przedstawienie propozycji do 31 lipca 2020 r.
Rząd kupił sobie nieco czasu, nie wiadomo jednak, czy zamierza realizować swoje obietnice. Póki co, zamiast etatów na 4 tys. zł miesięcznie, mamy śmieciówki za 10 zł za godzinę. Epidemia boleśnie sprowadziła polskich pracowników na ziemię. Choć, jak wskazuje Łukasz Komuda, i tak spadamy z wysokiego konia.
Tuż przed pandemią mieliśmy druga najniższą stopę bezrobocia w całej Unii Europejskiej. Do tego dochodzi starzejące się społeczeństwo. Co roku liczba osób w wieku produkcyjnym spada o 100 tys.
- tłumaczy Komuda.
Ekspert dodaje też, że z Polski wyjechała też część imigrantów i wielu z nich nie ma zamiaru wracać w najbliższej przyszłości, bo Polska przestała jawić im się jako zarobkowy raj.
Co więcej, do powrotu nie kwapią się też nasi rodacy pracujący za granicą. Te wszystkie czynniki powinny wpłynąć na pewne przyhamowanie tempa wzrostu bezrobocia.
- puentuje.