REKLAMA

Lokaty są passe, czas na obligacje. Od czerwca wchodzi niespodzianka, która mocno namiesza

Spada zainteresowanie polskimi obligacjami wśród inwestorów klientów instytucjonalnych. Aby pokryć deficyt, rząd musi wyemitować papiery denominowane w euro, równolegle podwyższa oprocentowanie dla inwestorów detalicznych. Szukający alternatywy dla nisko oprocentowanych lokat, nie mają powodów do narzekań.

Lokaty są passe, czas na obligacje. Od czerwca wchodzi niespodzianka, która może mocno namieszać
REKLAMA

Ministerstwo Finansów w ostatnim tygodniu sprzedało na przetargu świeżo wyemitowane obligacje skarbowe za 5,5 mld zł. W ten sposób zdobyło pieniądze, którymi sfinansuje część wydatków budżetowych, pokrywając deficyt, czyli niedobór dochodów w budżecie w stosunku do zaplanowanych wydatków. Mogłoby się wydawać, że to nic nadzwyczajnego – takie aukcje odbywają się dość regularnie, jest ich mniej więcej 6-8 w ciągu roku. Błąd.

REKLAMA

Tym razem przetargowi obligacji warto przyjrzeć im się bliżej, bo w tym roku wyglądają one nieco inaczej niż w poprzednich latach. Różnica polega na tym, że nie dopisują kupujący. Można wręcz uznać, że rząd ma problem ze znalezieniem chętnych na swoje papiery. Widać to w wynikach kolejnych aukcji.

W przypadku tej ostatniej Ministerstwo Finansów zapowiadało wcześniej, że zamierza na niej zgarnąć 4-7 mld zł. Można to interpretować w ten sposób, że resort celuje w 7 mld – tyle by chciał, natomiast 4 mld to jest absolutnie minimum, które musi zgarnąć z rynku.

Przetargi obligacji wyglądają tak, że zawsze jest ktoś z drugiej strony: banki mające status tzw. primary dealers mają obowiązek w nich uczestniczyć. Ale oczywiście dysponują swobodą w kwestii tego jak duży zgłoszą popyt i jakie ceny zaproponują. Jeśli uznają, że nie chcą kupować rządowych obligacji mogą dać taką cenę w swojej ofercie, która dla rządu okaże się nie do przyjęcia i tyle. Dlatego zwykle jest tak, że łączny popyt zgłoszony na przetargu jest większy niż wartość faktycznie sprzedanych obligacji – resort część ofert po prostu odrzuca.

Wracając do ostatniej aukcji: rząd chciał sprzedać obligacje za 4-7 mld zł, a sprzedał za 5,5 mld zł. Jak widać, aukcja poszła, delikatnie mówiąc, średnio. Co jednak ważniejsze: łączny popyt wyniósł tylko 7,031 mld zł, czyli był tylko minimalnie wyższy od rządowej oferty. Na domiar złego zdarza się to nie pierwszy raz w tym roku.

Obligacje Skarbu Państwa. Chętnych na polski dług coraz mniej

W poprzednich latach często zdarzały się aukcje na których popyt na polskie obligacje był ponad dwa razy większy od oferty. Taka sytuacja jest uznawana za normalną – w zdrowo rozwijających się gospodarkach w których rosną zyski i dochody gospodarstw domowych i firm nieustannie rośnie też popyt na bezpieczne instrumenty finansowe, w którym można bez ryzyka lokować swoje bogactwo.

Rządowe obligacje nadają się do tego idealnie, ponieważ prawdopodobieństwo bankructwa państwa jest znacznie mniejsze niż prawdopodobieństwo upadku banku, prywatnych firm, a zwłaszcza spadków cen na rynkach akcji czy nieruchomości. Stąd można założyć, że w normalnej sytuacji popyt na obligacje rządu jest duży.

A jednak w tym roku w Polsce jest pod tym względem znacznie gorzej. W trakcie przetargów w lutym i w marcu popyt był nawet mniejszy niż oferta, co oznaczało, że ministerstwo nie jest w stanie pożyczyć z rynku tylu pieniędzy ile zamierza. Oczywiście za tak drastycznym pogorszeniem się sytuacji stał wtedy przede wszystkim wybuch wojny.

Pierwszy ze wspomnianych przetargów odbył się 24 lutego, dosłownie w kilka godzin po wkroczeniu rosyjskich wojsk na terytorium Ukrainy. Akurat w tym konkretnym przypadku spadek popytu na aukcji był uzasadniony – wiele banków wolało zrobić unik, nie wiedząc jak będzie wyglądać sytuacja za tydzień, czy za miesiąc.

W kwietniu rynek do wojny się już przyzwyczaił i wtedy zdarzył się jeden przetarg z nieco lepszym popytem ze strony inwestorów, tylko że wtedy rząd sprzedawał papiery tylko za 4 mld zł. Tym razem spróbował wrócić do normalnego rozmiaru aukcji, zaproponował 7 mld zł i znów mamy rozczarowanie.

Jeśli spojrzymy ma cztery ostatnie lata, to w tym czasie cztery najgorsze aukcje obligacji, na których relacja popytu do podaży była najmniejsza (dwa razy poniżej wielkości oferty i dwa razy tylko minimalnie powyżej) zdarzyły się w ciągu ostatnich trzech miesięcy

Kłopoty ze sprzedażą polskich obligacji widać też, jeśli porównamy wyniki wszystkich aukcji przeprowadzanych w kolejnych latach w okresach od początku roku do końca maja. Zawsze było tak, że łączny popyt był bardzo wyraźnie – o kilkanaście lub kilkadziesiąt mld zł – większy od łącznej podaży.

Nawet jeśli jakaś aukcja poszła słabiej, to na kolejnych można było to nadrobić. W tym roku tej nadwyżki popytu w ogóle nie ma. Jest on praktycznie równy z podażą, co oznacza, że z punktu widzenia ministerstwa sytuacja na rynku jest trudna i niewygodna.

Co więc można zrobić, gdy nagle przez wojnę pojawia się naprawdę poważny problem z finansowaniem deficytu budżetowego, a z powodów politycznych nie da się go zlikwidować, obcinając wydatki albo podnosząc podatki, które zresztą dodatkowo się obniża?

Zdaniem niektórych ekonomistów właśnie z tego powodu rząd zdecydował się ostatnio na sprzedaż obligacji denominowanych w euro na rynkach zagranicznych – tam zainteresowanie jest większe, bo generalnie inwestorów jest więcej, a polskie papiery są atrakcyjne, bo emitujemy je dość rzadko.

Tyle że w ten sposób narażamy się jako państwo na ryzyko walutowe, niczym frankowicze, a do tego to dług, który trzeba będzie spłacić w walucie, której nie możemy w razie czego sami dodrukować. Będziemy musieli ją zdobyć wpływami z eksportu albo uszczuplając rezerwy walutowe. Oczywiście nie powinno być z tym żadnego problemu, bo nasz eksport wciąż wygląda dobrze, ale generalnie i systemowo emitowanie długu w walutach obcych to nie jest dobra sytuacja. No ale, jak widać, czasami trzeba to zrobić.

Drugi sposób ucieczki od problemu z popytem na aukcjach krajowych obligacji to popyt od nas, czyli zwiększenie atrakcyjności obligacji detalicznych. To też właśnie się stało – rząd wymyślił obligacje oprocentowane według głównej stopy w NBP. Oprocentowanie obligacji dwuletnich będzie dodatkowo powiększane o marżę w wysokości 0,25 punktu procentowego.

Czyli w czerwcu, przy stopie NBP na poziomie 5,25 proc. będą one mieć oprocentowanie 5,5 proc. Będzie ono aktualizowane raz w miesiącu. Jeśli więc na najbliższym posiedzeniu 8 czerwca Rada Polityki Pieniężnej podniesie stopy na przykład z 5,25 proc. do 6 proc., to oprocentowanie obligacji wzrośnie odpowiednio od 1 lipca. Zasada ta dotyczy tez nowych obligacji rocznych z oprocentowaniem na poziomie głównej stopy NBP bez żadnych dodatkowych marż.

Ministerstwo Finansów jednocześnie ogłosiło, że od czerwca wzrośnie oprocentowanie dotychczasowych obligacji detalicznych. Nowe oprocentowanie 3-miesięcznych obligacji o oprocentowaniu stałym wynosić będzie 3 proc. Pozostałe obligacje w pierwszym roku oszczędzania będą dawać odpowiednio: 5,50 proc. dla 3-latek, 5,50 proc. dla 4-latek oraz 5,75 proc. dla 10-latek. W kolejnych latach oprocentowanie obligacji czteroletnich i dziesięcioletnich będzie uzależnione od bieżącego wskaźnika inflacji (i aktualizowane raz w roku), a trzyletnich będzie uzależnione od stawki WIBOR 6M.

To spore zmiany, bo dotychczas w pierwszym roku oszczędzania 3-latki dawały 3,1 proc., 4-latki 3,3 proc., a 10-latki 3,7 proc.

Rząd kusi wyższym oprocentowaniem obligacji detalicznych

Rząd tłumaczy te wszystkie zmiany troską o nas – chce nam pomóc w sytuacji, w której banki trzymają oprocentowanie lokat na niskim poziomie, a inflacja wciąż rośnie. Ale jednocześnie w co najmniej takim samym, a może i większym stopniu pomaga samemu sobie.

Ministerstwo Finansów zazwyczaj sprzedaje w ciągu miesiąca obligacje detaliczne warte parę miliardów złotych, są one coraz istotniejszym źródłem finansowania deficytu budżetowego w Polsce. W sytuacji, w której na dużych przetargach coraz częściej pojawiają się problemy z popytem, ich znaczenie jeszcze bardziej rośnie.

REKLAMA

I tak sobie jakoś z tym wszystkim radzimy, chociaż dzisiaj widać coraz wyraźniej, że wojna tuż za naszą granicą to nie jest dobry czas dla naszych finansów publicznych. Oby tylko nie było gorzej.

Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM. 

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA