REKLAMA

Masz kredyty, kusisz los. Oto co może się stać przez ten felerny WIBOR

Najbezpieczniejszym rozwiązaniem jest zapis, że jeśli WIBOR zniknie, zastąpi go stopa referencyjna NBP powiększona o jakąś część punktu procentowego i takie rozwiązanie stosuje część banków. Swoją drogą, dlaczego niby jeszcze o cokolwiek powiększać stopę referencyjną? Bank ma przecież marżę dla siebie zapisaną już gdzie indziej – zastanawia się Agata Kołodziej.

Masz kredyty, kusisz los. Oto co może się stać przez ten felerny WIBOR
REKLAMA

WIBOR jest przestarzały, oderwany od rzeczywistości i mocno kontrowersyjny. Wymyślono w Polsce inne wskaźniki o wiele lepsze. Jeden ma nawet europejską licencję i jest stosowany przez banki spółdzielcze. Teoretycznie nic nie stoi zatem na przeszkodzie, by urealnić koszty naszych kredytów. Dlaczego więc banki tego nie robią? Odpowiedź jest prosta, bo straciłyby fortunę.

REKLAMA

Pisałam niedawno o tym, że mamy w Polsce ze wskaźnikiem WIBOR, na którym opierają się nasze kredyty, poważny problem. Do sposobu jego wyliczania zastrzeżenia miała Unia Europejska, zreformowaliśmy go w 2020 r., lecz mimo że formalnie WIBOR spełnia teraz unijne zalecenia, które chronią nas przed manipulacją tą stawką, to w praktyce niemal nic się nie zmieniło. WIBOR nadal opera się głównie na deklaracjach banków, po ile mogłyby sobie pożyczać pieniądze, choć właściwie tego nie robią. To w dodatku potencjalnie otwiera klientom pole do podważania w sądach stosowania WIBOR w umowach kredytowych.

Ale w tym wszystkim jest jeszcze jedna zupełnie niezrozumiała rzecz. Zamysł jest taki, że oprocentowanie naszych kredytów opiera się na koszcie pozyskania przez banki pieniądza plus marża za usługę. To jasne. Tym kosztem pieniądza jest WIBOR jako stawka, po jakiej banki przez lata pożyczały pieniądze od siebie nawzajem. To był z grubsza ich koszt pozyskania kapitału, który pożyczają potem nam.

Jednak wszystko się zmieniło po kryzysie w 2008 r. Od tamtej pory banki nie pożyczają sobie pieniędzy, a już na pewno nie na długie terminy (przez co właśnie nie da się obiektywnie wyznaczyć WIBOR 3M czy WIBOR 6M, tak by odzwierciedlały realne transakcje rynkowe). Zmienił się też model pozyskania płynności i banki kapitał na udzielanie nam kredytów biorą nie od siebie, ale od nas, klientów. Mają po prostu nadpłynność, bo klienci przynoszą im depozyty albo trzymają pieniądze na rachunkach bieżących. To, co nam płacą za trzymanie tam pieniędzy, to realny koszt pozyskania kapitału! Dlaczego więc to nie ten koszt stanowi podstawę oprocentowania naszych kredytów? Czyż nie byłoby to logiczne?

Albo od innej strony: skoro nie ma pożyczek na dłuższe niż jeden dzień terminy pomiędzy bankami (a to powinno stanowić bazę do wyliczania kosztu pieniądza), ale są pożyczki miedzy bankami a klientami, dlaczego to one nie są bazą do wyliczenia realnego kosztu pieniądza? To byłoby znacznie bardziej miarodajne niż deklaracje banków dotyczące całkowicie hipotetycznych transakcji.

Okazuje się, że istnieje alternatywny wskaźnik, który znacznie lepiej pokazuje koszt pieniądza niż WIBOR. Jest to Wskaźnik Kosztu Finansowania stworzony przez Instytut Rynku Finansowego. Ma nawet licencję, co powoduje, że może być stosowany przez banki i instytucje finansowe w całej Europie.

Wraz z zespołem opracowaliśmy wskaźnik WKF tak, by nie iść już wydeptanymi ścieżkami, które jak wiemy z doświadczenia są problematyczne w świetle wymogów BMR. W naszym wskaźniku oparliśmy się na rynku detalicznym i to nie z dużych banków, ale małych, tych spółdzielczych. Tam transakcje są, co prawda na małe kwoty 5-10-30 tys. zł, ale codziennie jest kilka tysięcy takich transakcji, więc tworzą dość duży wolumen

– wyjaśnia Tomasz Mironczuk, prezes Instytut Rynku Finansowego.

Dzięki temu, że zawieranych jest wiele transakcji depozytowych na określone terminy, da się policzyć ten wskaźniki zarówno na miesiąc, trzy, sześć czy dwanaście miesięcy, który w 100 proc. wynika z zawartych transakcji w przeciwieństwie do stawki WIBOR.

WKF nie jest akademickim pomysłem. Służy obecnie bankom spółdzielczym jako wskaźnik alternatywny, który zostanie zastosowany do obliczania rat, gdyby z jakichś powodów zniknął WIBOR.

Czy coś stoi na przeszkodzie, żeby już teraz zastąpić nim oderwany już od rzeczywistości WIBOR? Nic. A właściwie jedno: obecnie (notowania z 26 listopada) WIBOR 3M wynosi już 1,91 proc., a WIBOR 6M 2,29 proc. Tymczasem WKF 3M zaledwie 0,16 proc., a WKF 6M 0,31 proc. To oznacza, że trzymiesięczny wskaźnik jest niemal dwunastokrotnie niższy WIBOR, a sześciomiesięczny – ponad siedmiokrotnie.

Zamiana archaicznego i oderwanego od rzeczywistości gospodarczej WIBOR-u na WKF, który odzwierciedla rzeczywistość rynkową, kosztowałaby banki fortunę. Ta fortuna zostałaby w naszych kieszeniach. Nic dziwnego, że nikt na rynku się do tego nie pali.

Banki komercyjne nie palą się nawet do tego, by WKF zacząć stosować choćby jako tzw. wskaźnik alternatywny właśnie, choć żadnego lepszego pomysłu wcale nie mają.

UE coś kazała bankom, więc problem rozwiązano. Na korzyść banków

O co chodzi z tymi wskaźnikami alternatywni właściwie? Od początku, bo to może być kolejna niezła bomba w polskiej bankowości.

Od 1 stycznia 2018 r. banki mają obowiązek wskazywać w umowach kredytowych z klientami jakiś wskaźnik alternatywny na wypadek, gdyby WIBOR znikł, na przykład nie dałoby się go dłużej wyliczać albo nie spełniałby unijnych wymogów. To tzw. klauzule awaryjne.

Jeden problem polega na tym, że ani z rozporządzenia BMR ani z wytycznych Europejskiego Urzędu Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych (ESMA) nie wynika jednoznacznie, czy obowiązek klauzul awaryjnych dotyczy jedyne umów zawartych po 1 stycznia 2018 r., czy również już wówczas obowiązujących, a zawartych wcześniej. Jest co do tego duża rozbieżność pomiędzy prawnikami, jak zaznacza Wojciech Kapica, radca prawny, partner w kancelarii Lawarton Ługowski i Wspólnicy specjalizujący się w obszarze compliance i regulacji sektora finansowego.

I jego zdaniem tego sporu nie da się rozwiązać abstrakcyjnie bez kontroli sądowej. A tej lepiej unikać, dlatego banki na wszelki wypadek myślą o dodawaniu klauzul awaryjnych nie tylko w nowo zawieranych umowach, ale też tych starszych. Tylko jak dodać nowy zapis do zawartej już kilka lat wcześniej umowy?

Prawodawca określa, że te klauzule muszą znaleźć się w „całokształcie stosunków umownych”, a to może oznaczać na przykład regulamin, a niekoniecznie samą umowę. I podejście banków w Polsce do tego jest bardzo różne

– wskazuje Wojciech Kapica.

I dodaje:

Za jakiś czas, jeśli WIBOR rzeczywiście zniknie, pojawi się spór, a to o zapisy w regulaminie, co może nie być wystarczające, a to o aneksy, których klienci mogą nie chcieć masowo podpisywać. I mamy wtedy aferę na pół Polski, bo o WIBOR oparte są wszystkie kredyty ze zmiennym oprocentowaniem, a więc głównie te hipoteczne.

Kiedy okaże się, że WIBOR jest niereprezentatywny i nie powinien być stosowany, a klauzuli awaryjnej nie ma albo jest nieprawidłowa, bank nie jest w stanie wyliczyć kosztu kredytu. Wówczas rozwiązania są dwa. Albo przyjmujemy, że wskaźnik jest niemożliwy do stosowania, a więc wynosi 0, a wtedy oprocentowanie kredytu stanowi wyłącznie marża banku. Albo, skoro jeden dwóch z elementów kosztu kredytu znika, to uznajemy, że nie da się go policzyć i wówczas można dyskutować, czy klauzula określająca oprocentowanie kredytu jest bezskuteczna a więc niewiążąca konsumenta

– wyjaśnia ekspert.

To dla banków zagrożenie dużo większe niż kredyty we frankach szwajcarskich.

Co może się stać, gdy zniknie WIBOR?

Drugim problemem jest kwestia tego, nie tylko gdzie, ale jak bank określi alternatywny wskaźnik, który w razie czego miałby zastąpić WIBOR. Banki nie mają za bardzo pomysłu, co z tym zrobić, skoro nie chcą korzystać z wspomnianego Wskaźnika Kosztu Finansowania.

Najbezpieczniejszym rozwiązaniem jest zapis, że jeśli WIBOR zniknie, zastąpi go stopa referencyjna NBP powiększona o jakąś część punktu procentowego i takie rozwiązanie stosuje część banków. Swoją drogą, dlaczego niby jeszcze o cokolwiek powiększać stopę referencyjną? Bank ma przecież marżę dla siebie zapisaną już gdzie indziej.

Ciekawsze jednak, że jak nieoficjalnie opowiada mi jeden z bankowców, banki w ramach klauzul awaryjnych wpisują czasem przedziwne rzeczy,

Przykład? Wobec braku podstawowego wskaźnika referencyjnego, bank zwróci się do trzech innych banków o podanie kosztu pieniądza. Ot, po prostu zapytamy kolegów, co oni na to, i wspólnie ustalimy, na bazie czego kredytobiorca na spłacać raty. To przecież jeszcze gorszy system określania kosztu pieniądza niż ten, który Unia uznała za niewłaściwy i podatny na manipulację.

Albo: zwrócimy się do administratora obecnego wskaźnika, który wskaże nowy wskaźnik. Ale to nie jest zgodne z wymogami unijnego rozporządzenia BMR, które wymogło całą reformę WIBOR-u.

Albo: jeżeli nie będzie wskaźnika WIBOR, wtedy coś zaproponujemy.

A zatem wygląda, że banki za nic nie chcą skorzystać z WKF, w zamian udają, że coś robią, że spełniają wymogi, które ciążą na nich od 1 stycznia 2018 r., ale to grozi awanturą nie mniejszą niż obecnie w przypadkach kredytów frankowych.

O tym, że kredyty w złotówkach to potencjalnie nowa bomba o skali rażenia franków szwajcarskich wspominał już zresztą były prezes PKO BP Zbigniew Jagiełło w maju i we wrześniu tego roku. Ale większość milczy i liczy, że jakoś to będzie.

Kredytobiorca to nie polski bank, więc dlaczego jest tak traktowany?

Cała ta historia ze wskaźnikami WIBOR, których w zasadzie nie da się dziś prawidłowo obliczać, ma jeszcze jeden feler. Bo dlaczego właściwie umowy kredytowe zawierane miedzy bankiem a konsumentem mają się opierać na takich wskaźnikach, które przecież co do zasady służą do rozliczeń między wielkimi instytucjami finansowymi? Kowalskiemu narzucono reguły gry z innego świata.

REKLAMA

Polska na tle Europy ma chyba największy problem z tym, że na skalę masową wskaźniki referencyjne stosuje się do kredytów udzielanych konsumentom. Nigdzie w Europie ani na świecie na taką skalę się tego nie robi. Kredytu dla konsumentów udziela się generalnie w oparciu o stałą stopę procentową. I to jest jakieś rozwiązanie całego tego bałaganu: nie stosować w umowach z konsumentami wskaźników referencyjnych. A tym bardziej, kiedy nie wiadomo, z czego właściwie je obliczyć.

Tymczasem w Polsce bal na Titanicu trwa. Niby KNF całkiem niedawno zmusił banki, by miały ofercie takie hipoteki ze stałym oprocentowaniem, tylko co z tego? Są drogie, więc klienci wcale nie chcą z nich korzystać. A są drogie, bo są tylko po to, żeby spełnić wymóg KNF.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA