Tuż przed ostatnim weekendem GUS podał, że przeciętne wynagrodzenie w styczniu było o 9,5 proc. wyższe niż rok temu. Chodzi wprawdzie tylko o wynagrodzenia tych pracujących w firmach zatrudniających co najmniej 10 osób, nie ma w tym zbiorze też budżetówki, samozatrudnionych i tych na śmieciówkach, ale jednak to nadal blisko 6,5 mln ludzi, więc dość sporo.
Zresztą nie chodzi o wysokość przeciętnego wynagrodzenia, bo wiadomo, że większość ludzi w Polsce i tak zarabia poniżej średniej, chodzi o to jak szybko ta średnia rośnie. Jest bowiem dość sporo danych z przeszłości wskazujących, że wynagrodzenia osób pracujących w tych mniejszych firmach, czy też budżetówce chociaż są na zupełnie innych poziomach, to jednak rosną często mniej więcej w tym samym tempie.
Comiesięczne dane GUS o średniej pensji są więc mało warte, jeśli chodzi o nominalną wysokość tej pensji, ale znacznie więcej i w sposób bardziej wiarygodny mówią o tym jak się te pensje zmieniają, a to bardzo istotny element polskiej gospodarki.
Wzrost płac o 9,5 proc. w ciągu roku sam w sobie nie jest szokujący
W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy wzrost pensji pięć razy był mniejszy, sześć razy większy, a raz taki sam.
Interesująco i to bardzo robi się, gdy zestawimy go z inflacją. Przypomnę, że w styczniu sięgnęła ona 9,2 proc. A skoro tak, to realnie wynagrodzenia w Polsce urosły w ciągu ostatniego roku tylko o 0,3 proc. Czyli jeśli tylko w mniejszych firmach i w budżetówce tym razem wynagrodzenia rosły nieco wolniej niż w większych firmach to można zaryzykować stwierdzenie, że realnie pensje w Polsce w ogóle przestały rosnąć. Jeśli to prawda, to jest to doniosłe wydarzenie, bo zdarza się ono dość rzadko i zwykle wywołuje poważne konsekwencje, zarówno gospodarcze, jak i nawet polityczne.
Na wykresie od ekonomistów z ING widać, że ostatni poważniejszy okres realnego spadku płac to lata 2012-2013.
Wtedy też ciesząca się wcześniej przez kilka lat wysokim poparciem Platforma Obywatelska zaczęła te poparcie wyraźnie tracić, a dwa lata później przegrała wybory. Oczywiście była tam też masa innych czynników, ale generalnie wydaje się, że Polacy w momencie, gdy płace zaczynają przegrywać z inflacją dochodzą do wniosku, że władza jest do wymiany.
Na wykresie widać też krótki epizod spadkowy z 2020 roku – to początek pandemii, lockdown i często spotykane w wielu firmach wysyłanie ludzie na urlopy, albo przechodzenie na pół etatu, co wiązało się też z niższymi wypłatami wynagrodzeń. Sytuacja była wyjątkowa i na szczęście krótkotrwała, dzięki temu bez konsekwencji podobnych do tych z 2012-2013.
A co jeśli wynagrodzenia będą rosły wolniej niż inflacja?
Jeszcze ciekawsze moim zdaniem mogą być potencjalne skutki gospodarcze sytuacji, w której płace rosną wolniej niż ceny. Tyle że zdania tu są podzielone. Ekonomiści z ING w tweecie powyżej piszą, że może to jeszcze bardziej nakręcać tak zwaną spiralę cenowo-płacową (czyli niedobrze).
Za to team Banku Pekao widzi w tych danych dowód na to, że ta spirala kręci się właśnie powoli (czyli to dobrze)
Jakub Rybacki z Polskiego Instytutu Ekonomicznego coraz słabszy realny wzrost płac przekłada na coraz słabszy wzrost siły nabywczej konsumentów, co z kolei powinno oznaczać coraz słabszy wzrost konsumpcji i co za tym idzie coraz słabszy wzrost PKB.
Mówiąc inaczej z danych o płacach i inflacji można wyciągać wniosek o spowolnieniu gospodarczym, które jest już bardzo blisko albo wręcz się już zaczęło.
Popyt na rynku może rosnąć coraz wolniej także ze względu na wzrost stóp procentowych i w efekcie mniejsze zainteresowanie Polaków nowymi kredytami, o czym wiadomo z innych danych, publikowanych przez NBP.
Mniejszy popyt to mniej pary w gospodarce potrzebnej do dalszego podnoszenia cen, tak więc realny spadek wynagrodzeń może w konsekwencji obniżać presję inflacyjną. A raczej mógłby ją obniżać, gdyby była ona pochodną tylko naszego popytu na krajowym rynku.
Grozi nam coś gorszego od inflacji
Niestety obecny wybuch inflacji ma także ważne źródła po stronie podaży i tego, co dzieje się na rynkach światowych. Wzrost cen gazu, ropy, czy prądu w całej Europie, opóźnienia dostaw, problemy z logistyką tworzą bardziej ryzykowne otoczenie dla firm i niesamowicie podnoszą koszty działalności. W tym kontekście hamowanie wzrostu płac i spadek popytu na rynku wcale nie muszą zatrzymać inflacji. Jeśli popyt spadnie, a inflacja nie, będziemy mieć gotową stagflację, czyli coś jeszcze gorszego od inflacji.
Możliwe jednak też, że realny spadek wynagrodzeń, to przygoda bardzo krótkotrwała. Z jednej strony bowiem inflacja w najbliższych miesiącach powinna nieco spadać przez obniżki VAT w ramach tarcz antyinflacyjnych, za to płace mogą rosnąć szybciej niż w styczniu, bo akurat styczeń mógł być wyjątkowo zaburzony przez wejście w życie zmian podatkowych w ramach Polskiego Ładu. Wielu ekonomistów wskazuje, że w związku z obawami związanymi z tym niedopracowanym programem w wielu firmach wypłacano znacznie większe wynagrodzenia/bonusy/nagrody itp. w grudniu.
Wtedy płace rosły o ponad 11 proc. rok do roku, więc w styczniu ten wzrost nieco przyhamował do 9,5 proc. Ale możliwe, że od lutego znów będzie dwucyfrowy. Przy spadającej bieżącej inflacji będzie to oznaczać, że realne tempo wzrostu płac znów wygląda lepiej, a popyt na rynku w związku z tym wcale nie siada. Tyle, że wtedy będzie to też dowód na to, że ta spirala cenowo-płacowa jednak kręci się coraz szybciej. Czyli jakby nie spojrzeć, wyjdzie coś niedobrego. I tak będzie dopóki inflacja nie wróci w „normalne” okolice 2-3 proc. rocznie, czyli jeszcze dość długo.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.