W połowie grudnia władzę w Polsce przejmie nowy rząd, który natychmiast stanie przed koniecznością podjęcia szeregu trudnych decyzji, mających jednak wspólny mianownik. We wszystkich przypadkach będzie chodzić w gruncie rzeczy o dylemat: „zaciskać pasa czy nie zaciskać”. Oczywiście chodzi o zaciskanie pasa publicznego, związanego z rozmiarami deficytu. Jednak decyzje dotyczące wydatków i dochodów państwa będą też mieć wymierne przełożenie na nasze finanse domowe. Dlatego to ważne sprawy. W kontekście tych nadchodzących decyzji często pojawia się pojęcie procedury nadmiernego deficytu.
Procedura nadmiernego deficytu jest niemal pewna – tak uważa część ekonomistów i polityków, zwykle sympatyków Koalicji Obywatelskiej i gospodarczego liberalizmu. I straszy, że wtedy to już na pewno będziemy musieli zaciskać pasa, bo Unia Europejska nam tak nakaże za pomocą tej właśnie procedury. O nieuchronności tego scenariusza przekonywali ostatnio na przykład były minister finansów w rządzie Ewy Kopacz, Mateusz Szczurek i Ludwik Kotecki, który wtedy był wiceministrem finansów, a dziś jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej.
Z drugiej strony są też ekonomiści nieco może mniej gospodarczo ortodoksyjni, bardziej prosocjalni, a także osoby związane z poprzednim rządem Mateusza Morawieckiego (na przykład Paweł Borys, szef Polskiego Funduszu Rozwoju), które argumentują, że ta procedura wcale nie jest pewna i nie trzeba jej się bać, bo Unia Europejska ją właśnie modyfikuje i łagodzi.
W każdym razie wychodzi na to, że to też jest ważna kwestia z punktu widzenia naszych finansów osobistych w najbliższym roku, a pewnie nawet kilku latach.
Od maja 2024 r. obejmie nas procedura nadmiernego deficytu
Obawy związane z unijną procedurą, która nominalnie grozi każdemu państwu z deficytem powyżej 3 proc. PKB albo długiem publicznym powyżej 60 proc., są zrozumiałe, bo już przez to w dość przykry sposób przechodziliśmy. Polska była w tej procedurze od 2009 do 2015 roku i moim zdaniem ten fakt bardzo pomógł Platformie Obywatelskiej przegrać wybory w 2015 roku. Ówczesny rząd miał po prostu bardzo mocno ograniczone możliwości kampanijnego rozdawania kiełbasy wyborczej – bo zgodnie z unijną procedurą musiał koncentrować się na zaciskaniu pasa i to przez kilka lat. Stąd też pewnie dość duże wzmożenie wśród głosów pojawiających się po tej stronie naszej sceny politycznej.
Deficyt sektora finansów publicznych, czyli ten obejmujący nie tylko dziurę budżetową, ale też to wszystko, co dzieje się poza budżetem, np. w BGK czy PFR, ma w tym roku sięgnąć 5,6 proc. PKB. Taka jest oficjalna prognoza rządu. Komisja Europejska widzi u nas dziurę wielkości raczej 5,8 proc. PKB czyli nieco większą. W 2024 roku rząd prognozuje spadek deficytu do 4,5 proc. PKB, a Komisja Europejska do 4,6 proc. PKB. Obydwie te liczby nie zawierają w sobie jednak ewentualnej realizacji obietnic wyborczych nowego rządu, takich jak podwyżki płac w budżetówce czy zwiększenie kwoty wolnej w PIT. Jeśli je uwzględnimy, możliwe, że deficyt zamiast spaść, urośnie nawet w okolice 6 proc. PKB.
Skoro procedura nadmiernego deficytu należy się za przekroczenie poziomu 3 proc. PKB, to sprawa wydaje się jasna. Znajdziemy się w niej, jak tylko sprawa zostanie oceniona przez Komisję Europejską, czyli zapewne w maju 2024 r.
Najważniejsze jednak jest to, że to wcale nie musi oznaczać niczego groźnego, o czym spora część przestrzegających przed unijną procedurą nie wspomina. Czasy się bowiem zmieniły, jesteśmy bogatsi w doświadczenia z pandemii i w związku z tym zawieszone od 2020 roku unijne reguły fiskalne, które mają wrócić od przyszłego roku, pojawią w nieco innym kształcie. Ten kształt oficjalnie nie jest jeszcze do końca znany, ale od kilku miesięcy wiadomo co w tym temacie proponuje Komisja Europejska. Można chyba zakładać, że ostateczny kształt tych reguł będzie się dość mocno pokrywać z tymi propozycjami.
Dziwny kompromis w sprawie deficytu
Nowe reguły nadmiernego deficytu mają być bardziej elastyczne, każde państwo ma być traktowane z osobna, z uwzględnieniem lokalnych, często specyficznych warunków, a cały sens reguły przerobiono, tak aby nie hamowała wzrostu gospodarczego i inwestycji, takich choćby jak transformacja energetyczna. Jak wiadomo, takie inwestycje są drogie, tak więc siłą rzeczy znacząco zwiększają wydatki państw, a więc także mogą zwiększać deficyt.
Więcej wiadomości o polskiej gospodarce
Można więc uznać, że nowe reguły będą dość dziwnym kompromisem zawartym między tymi, którzy uparcie twierdzą, że deficyt i dług to zło (Niemcy i północ Europy), a tymi, którzy twierdzą, że najważniejszy jest wzrost gospodarczy, a deficyt może i jest ważny, ale to w sumie kwestia drugorzędna (Francja, Włochy i południe Europy). Przed pandemią procedura nadmiernego deficytu była bardziej radykalna i groźniejsza.
Doświadczenia z pandemii, kiedy reguły fiskalne trzeba było zawiesić, bo rządy musiały natychmiast mocno się zadłużyć i wpompować pożyczoną gotówkę w gospodarkę, aby ta nie padła w czasie lockdownów, znacząco zmieniły podejście do kwestii deficytów w Europie. Mówiąc wprost, pandemia udowodniła, że wszelkie sztywne reguły fiskalne nie mają sensu, bo kiedy przychodzi prawdziwy kryzys, powodują więcej szkody niż pożytku. Gdyby się ich trzymać twardo, tylko pogłębiałyby recesję, zmniejszając wydatki państwa w tym samym momencie, w którym w gospodarce kurczą się wydatki prywatne.
Nowe reguły nadmiernego deficytu mają być bardziej delikatne
Każdy kraj, który wpadnie w procedurę nadmiernego deficytu, dostanie od Komisji Europejskiej propozycję trajektorii schodzenia z deficytem w dół. Ta ścieżka ma być łagodna, sięgać 0,5 proc. PKB rocznie do momentu, aż dojdzie się do 3 proc. PKB deficytu. Do tego zaplanowano możliwości wyłączania z wliczania do deficytu wydatków, które w danym państwie pojawiają się z powodów, na które rząd nie ma żadnego wpływu.
W naszym przypadku pod taki właśnie wyjątek można próbować podciągnąć wydatki na obronność, bo przecież jest to efekt napaści Rosji na Ukrainę, a Polska nie miała i nie ma na to żadnego wpływu. Pominięcie wydatków wojskowych nie uchroni nas przed procedurą, nawet bez nich deficyt w 2023 i tak będzie powyżej 3 proc. PKB, ale za to może wyraźnie poprawić naszą ścieżkę schodzenia z deficytem niżej w kolejnych latach. Zwłaszcza jeśli wydatki te rozłożą się na kilka lat, co jest prawdopodobne.
Swoją drogą napompowanie deficytu w Polsce aż do 6 proc. PKB tuż przed powrotem unijnych reguł fiskalnych też powinno nam potem pomagać, bo z tak wysokiego poziomu łatwiej potem schodzić niżej także dzięki zwykłym statystycznym efektom bazy.
Możliwe więc, że scenariusz dla Polski będzie wyglądać tak, że w maju 2024 wpadniemy oficjalnie w procedurę nadmiernego deficytu, po czym będziemy musieli przedstawić nasz własny sposób na zredukowanie tego deficytu i zejście z nim poniżej progu 3 proc. PKB. Siłą rzeczy plany te będą dotyczyć głównie roku 2025 i lat kolejnych, bo w momencie ich przedstawiania będziemy już pewnie w połowie roku 2024. Nie powinno to być trudne, ponieważ po pierwsze, jak już wspomniałem trajektoria schodzenia niżej ma być łagodna i rozpisana na kilka lat.
Po drugie do tego czasu będzie można się wycofać z drogiego dla państwa mrożenia cen prądu i gazu, bo ceny rynkowe spadną do poziomów zbliżonych do tych sprzed wojny. Już dziś ceny prądu na Towarowej Giełdzie Energii są już tylko o nieco ponad 20 proc. wyższe od tych, które mamy w zamrożonych od 2021 roku taryfach. Przy czym ceny te od wielu miesięcy systematycznie spadają. W tej chwili wszystko wskazuje też na to, że od stycznia na swój przedwojenny poziom 5 proc. wróci VAT na żywność. Te dwie sprawy będzie można przedstawić w Brukseli jako przykłady aktywnego działania na rzecz ograniczenia deficytu. Zresztą one faktycznie będą ten deficyt w jakimś tam stopniu ograniczać. Tylko dzięki tym dwóm działaniom w 2025 roku powinien on być już wyraźnie niższy niż w 2024, co zresztą sama Komisja Europejska nam prognozuje.
Niczego więcej nie trzeba będzie ciąć ani ograniczać
Wszystkie prognozy ekonomiczne mówią dziś, że jesteśmy na początku nowego ożywienia gospodarczego. Recesja wywołana wybuchem wojny i kryzysem energetycznym jest już za nami, PKB w ostatnim kwartale tego roku ma rosnąć o ponad 2 proc. a w 2024 o ponad 3 proc. realnie. Jednocześnie inflacja ma powoli spadać. To generalnie nie jest dobra informacja, ale akurat w kontekście redukowania deficytu wysoka inflacja pomoże, bo dzięki niej szybciej będzie rosnąć nominalny PKB, który znajduje się w mianowniku kluczowego ułamka, czyli relacji deficytu do PKB.
Im większy wzrost PKB, tym mniej trzeba ciąć, bo tym łagodniej może maleć deficyt, aby zmieścić się poniżej 3 proc. Mówiąc inaczej, z problemu wyjdziemy nie poprzez zaciskanie pasa, a poprzez wzrost gospodarczy. Dziś wiele wskazuje na to, że to się jak najbardziej może udać. Przed nami zatem unijna procedura nadmiernego deficytu, ale też nie musimy się jej obawiać.
Rafał Hirsch – dziennikarz ekonomiczny, nagradzany między innymi przez NBP (Najlepszy dziennikarz ekonomiczny 2008) i Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych (Heros Rynku Kapitałowego 2012). Współtwórca m.in. TVN CNBC i next.gazeta.pl. Obecnie współpracownik Business Insidera i Tok FM.