To, że przejazdy Uberem stały się droższe niż przed pandemią widać gołym okiem. Dopiero teraz udało się to jednak dokładnie zmierzyć. Niestety tylko w USA, ale macierzysty rynek startupu daje obraz problemów, z jakim będzie musiał się on zmagać po powrocie klientów do taksówek.
Firma analityczna Rakuten zebrała dane z e-paragonów od ponad miliona pasażerów. To dało jej dość mocne podstawy do postawienia dość wyraźnej tezy. Badanie cytowane przez „Wall Street Journal” wykazało, że w lipcu 2021 r. amerykańscy konsumenci płacili za przyjemność podróży Uberem i Lyftem o przeszło połowę więcej niż przed pandemią - w styczniu 2020 r. Firma podkreśla, że to najwięcej od co najmniej trzech lat.
Przyczyna tej drożyny nie leży w polityce obu platform, które bazują przecież na konkurencyjnych cenach względem tradycyjnych taksówek. Problem leży gdzie indziej. Po wybuchu koronawirusa pasażerowie na całym świecie przestali dojeżdżać do pracy, jeździć do klubów, pubów i na domówki. Ruch praktycznie zamarł. Firmy taksówkowe raportowały, że liczba klientów spadła im nawet o 80-90 proc.
Kierowcy nie czekając na niepewną przyszłość, szybko zdecydowali się więc na przebranżowienie. Część z nich trafiła na budowy albo do innych spółek zajmujących się szeroko rozumianym transportem. Wielu widząc boom na dostawy jedzenia, uznało też, że lepiej teraz dowozić obiady i zakupy z marketów.
Firmy taksówkowe zbagatelizowały ten trend
Teraz pewnie gorzko tego żałują. Okazało się, że po powrocie życia na ulice kierowcy wcale nie garną się, by z powrotem zasiąść za kółko. A przynajmniej, nie tak szybko, jak życzyłby sobie tego dyrektor generalny Ubera, Dara Khosrowshahi.
Khosrowshahi twierdzi, że większość byłych niezależnych przedsiębiorców prowadzących działalność przewozową (tak by to przynajmniej brzmiało po uberowemu) nie wróciło do pracy. Wprawdzie w lipcu na platformie zarejestrowało się o 30 proc. więcej osób niż miesiąc wcześniej, ale jak dowodzi, szef Ubera, to wciąż tylko kropla w morzu potrzeb. Kierowców jest zbyt mało, mnożniki wybijają jak studzienki po ulewach, a na koniec poszkodowani są głównie pasażerowie.
Uber nie zamierza się jednak poddawać
Amerykanie poświęcili kwartalne wyniki, sypnęli 250 mln dol. na premie i nagrody. Firma twierdzi, że w wielu miastach kierowcy zarabiali w drugim kwartale od 25 do 75 proc. więcej niż przed pandemią.
Ta rozpaczliwa pogoń za chętnymi do pracy nie powinna dziwić. Jeszcze niedawno analitycy rozpływali się w zachwytach nad slalomem, dzięki któremu spółce udało się ominąć pandemiczne pułapki. Uber wzmocnił segment dostaw, a po masowych szczepieniach miał zarabiać także na przewozach.
Teraz okazuje się, że to drugie nie jest takie proste. Pasażerowie wracający z lotnisk dostają białej gorączki czekając na samochody z biało-czarnym logo na dachu. Część z nich wprost mówi, że chromoli takie usługi i wraca do tradycyjnych taksówek.
Uber nie ma wyjścia. Musi sięgnąć głębiej do portfela i przekonać kierowców do powrotu wymachując im przed nosem dolarami. Ale też euro i złotówkami, bo braki kadrowe dosięgnęły startup w wielu krajach. Spółka nie odpowiedziała na nasze pytania dotyczące dostępności taksówkarzy w Polsce, ale jej konkurent - Free Now - mówi o potrzebie zatrudnienia nad Wisłą 5 tys. osób.
Na mnożnikach na 20 kursów mam 10, które wypadają drożej niż kursy z szyby. I klienci jeżdżą. Bo nie mają wyboru
– potwierdził nam jeden z warszawskich taksówkarzy