Na hipotekach rzeź. I bardzo dobrze, bo to znaczy, że podwyżki stóp procentowych działają
Popyt na kredyty hipoteczne spada w przepaść. W maju liczba wniosków o kredyty na mieszkanie spadła o ponad połowę w porównaniu do ubiegłego roku. Liczba chętnych na hipotekę była wręcz najniższa od stycznia 2007 r. czyli od 15 lat, odkąd BIK w ogóle zbiera takie dane. A będzie jeszcze gorzej. Płakać? Cieszyć się! To znaczy, że podwyżki stóp procentowych działają, jak powinny.
W maju do banków i SKOK-ów przyszło jedynie 23,82 tys. Polaków, ładnie prosząc o kredyt na mieszkanie. Tylko, bo rok temu w maju z taką samą prośbą zgłosiło się 48,21 tys. chętnych na kredyt. To spadek aż o 50,6 proc. – wynika z najnowszych danych Biura Informacji Kredytowej.
Ktoś powie, że porównujemy dzisiejsze wyniki do zeszłorocznych, a wtedy przecież mieliśmy gigantyczny boom kredytowy, a więc może wcale nie jest tak źle? Otóż nie. Jest bardzo źle.
Z hipotekami jest gorzej niż przed pandemią
Analitycy Biura Maklerskiego Pekao zwracają uwagę, że to też znacznie gorzej niż w czasach przed pandemią, czyli kiedy niemal zerowe stopy procentowe nakręcały gigantyczny popyt na kredyty hipoteczne. Gdyby wziąć pod uwagę średnie miesięcznej liczby wniosków z okresu sprzed pandemii, nadal jesteśmy niżej, aż jedną trzecią niżej niż wtedy.
Wiadomo było, że podwyżki stóp procentowych zaorały naszą zdolność kredytową, a część Polaków, których może i jeszcze stać na hipotekę, po prostu wystraszyły. Ale że jest aż tak źle? Sam BIK pisze wprost, że popyt na kredyty spada w przepaść. A liczba wnioskujących o kredyt hipoteczny jest wręcz najniższa od stycznia 2007 r. czyli od 15 lat, odkąd BIK analizuje liczbę wnioskujących.
Prof. Waldemar Rogowski, główny analityk Biura Informacji Kredytowej nie jest tym zaskoczony i, co gorsza, przewiduje, że w kolejnych miesiącach będzie jeszcze gorzej, a liczba wnioskujących o kredyt jeszcze spadnie.
Kredytobiorcy z Warszawy są najbardziej w lesie
Bo tak sobie opowiadamy o tym, jak to płace pięknie nam rosną, przyglądając się statystykom GUS w skali całego kraju i porównując je do cen mieszkań w największych miastach w Polsce. A to prowadzi nas na manowce.
Bo jak spojrzeć na przeciętne wynagrodzenie z danego miasta i porównać je z lokalną średnią ceną mieszkania, to okazuje się, że jest coraz gorzej, a nie coraz lepiej, bo choć ceny mieszkań się zatrzymały, to średnie płace w największych miastach Polski statystycznie wcale nie rosną, a spadają. No i do tego te stopy.
Efekt? Portal RynekPierwotny.pl policzył, że w takim Gdańsku rata za przeciętne nowe mieszkanie o powierzchni 50 mkw (i to przy wkładzie własnym na poziomie aż 25 proc. i 30-letnim okresie kredytowania) już zabiera 48 proc. zarobków (mowa o przeciętnym wynagrodzeniu w sektorze przedsiębiorstw w tym mieście).
We Wrocławiu i Łodzi rata za taki kredyt zabiera już 53 proc. lokalnej pensji, a w Warszawie nawet 59 proc.! Przecież przy takim obciążeniu domowego budżetu żaden bank nie udzieliłby dziś kredytu na mieszkanie.
A przecież kolejne podwyżki stóp przed nami.