Stało się. Spanikowaliśmy i przez to sami utrudniamy sobie życie. Puste półki w sklepach, brak możliwości zamówienia towaru przez internet, gigantyczne kolejki do kas, a od poniedziałkowego poranka kolejki również przed wejściem do niektórych sklepów, bo obsługa wpuszcza klientów pojedynczo. A wszystko dlatego, że mimo zapewnień, wielu Polaków wierzy, że rząd jednak w końcu zamknie również sklepy spożywcze i nie będą mieli co jeść. To największa bzdura, w jaką można uwierzyć w tych niecodziennych czasach.

Można zamknąć szkoły, kina, teatry. Można zamknąć granice. Ale nie można zamknąć sklepów spożywczych. Dlaczego? Bo rząd nie może nas zagłodzić. Musiałby sam zapewnić nam wtedy racje żywnościowe, a rozdawanie żywności np. przez wojsko generowałoby jeszcze większe zagrożenie przez tworzenie się tłumu. Nie mówiąc o tym, kto by za to zapłacił...
Jeszcze bardziej niemożliwe jest, by służby - wojsko czy policja dostarczały żywność każdemu do domu. A zatem: nie, sklepy nie mogą zostać zamknięte! Wystarczy odrobina zdrowego rozsądku, żeby to zrozumieć. I nie panikować. Nie robić zapasów na wiele miesięcy.
A mimo to od kilku dni pojawiają się pewne trudności z zakupami. Wszystko zaczęło się od decyzji rządu, by zamknąć szkoły. Polacy tłumnie ruszyli na zakupy, a z półek zaczęły znikać makarony, kasze i papier toaletowy. Niepotrzebnie. Ale widok pustych półek zaczął działać na wyobraźnię. Jak mamy nie robić zakupów na zapas, skoro zaraz w sklepach już nic nie będzie? No i spirala zaczęła się nakręcać.
Zaczęliśmy kupować jeszcze więcej mydła i papieru toaletowego. Po co nam zapas mydła na pół roku? Nie wiadomo. W dodatku to głupota, bo jak ja kupię półroczny zapas, żeby leżał w szafie na gorsze czasy, to może zabraknąć dla kogoś innego, kto potrzebuje go teraz.
Sami sobie paraliżujemy sklepy
Ta panika zmusiła sieci handlowe do wprowadzenia ograniczeń. Tesco ograniczyło możliwość zakupu niektórych produktów do sześciu sztuk na osobę, Rossmann wprowadził ograniczenie do maksymalnie trzech sztuk mydła czy papieru toaletowego, o czym pisaliśmy już w sobotę w Bizblog. Ograniczenie do pięciu sztuk wprowadziła sieć drogerii Hebe.
Nie mówiąc o tym, że zrobienie zakupów internetowych jest już praktycznie niemożliwe. Na stronie szopi.pl – serwisu, który pozwala na zamówienie dostaw z Biedronki, Lidla i Carrefoura brak wolnych terminów dostaw. Podobnie jest w Tesco, które w dodatku już pod koniec ubiegłego tygodnia zaczęło anulować zamówienia „za pobraniem”. We Frisco jeszcze w niedzielę 15 marca dało się zrobić zakupy, ale najbliższy termin dostawy to… 5 kwietnia.
A będzie jeszcze gorzej, jeśli się nie opanujemy.
Limit klientów, kolejki przed wejściem
W weekend „Solidarność” zaapelowała do rządu, by wprowadzić limity klientów, którzy jednocześnie mogą przebywać w sklepach. Alfred Bujara, przewodniczący Sekcji Krajowej Pracowników Handlu NSZZ "Solidarność" napisał list do minister rodziny, pracy i polityki społecznej Marleny Maląg, prosząc, by do specustawy dot. koronawirusa dopisać następujące ograniczenia:
- w małych sklepach może przebywać jednocześnie maksymalnie 5 klientów i dostawców;
- w dyskontach do 20 klientów i dostawców;
- w sklepach wielkopowierzchniowych do 50 klientów i dostawców.
Wszystko z troski zarówno o klientów jak i pracownikow handlu, którzy mają przecież kontakt z pieniędzmi, które doskonale przenoszą koronawirusa, ale i z setkami, tysiącami ludzi w czasie, kiedy zaleca się samoizolację.
Wyobrażacie sobie, że ktoś przed wejściem do dyskontu lub hipermarketu będzie wpuszczał ludzi pojedynczo? Nie musicie. Lidl już to zrobił, nie czekając na zalecenia rządu. W poniedziałek ok. godz. 10.00 przed jednym ze sklepów sieci Lidl stała już kolejka, bo sklep zdecydował, że w jednym momencie może na jego terenie przebywać maksymalnie 50 osób. Reszta czekała na wejście na zewnątrz, grzecznie, w bezpiecznych odstępach.

Ale to dopiero poniedziałek. W dodatku rano. Kiedy ci, którzy w tym czasie byli w pracy zorientują się, że dostęp do sklepów jest w pewnym sensie utrudniony, zapewne natychmiast rozpoczną na nie kolejny szturm. „Na wszelki wypadek”, żeby kupić jeszcze z 5 kostek mydła i 2 kg makaronu, póki można, bo a nóż za chwilę reszta pójdzie w ślady Lidla, albo rząd posłucha „Solidarności” i wyda odgórną decyzję.
I dobrze. Ta decyzja wcale nie byłaby zła. Skoro nie powinniśmy się gromadzić w szkołach, na koncertach, w kościołach, dlaczego mielibyśmy się gromadzić w gigantycznych kolejkach do sklepowych kas?
I wszystko byłoby dobrze i miałoby szansę działać, gdyby nie emocje, które każą wielu robić absurdalnie wielkie zapasy.
Jedyne, czego naprawdę brakuje, to nie mydło, ale pracownicy
Dodatkowo „Solidarność” postuluje, żeby w tym trudnym czasie ograniczyć wymiar czasu pracy w handlu maksymalnie do 6 godzin na dobę i 30 godzin tygodniowo. Sytuację również pogarsza fakt, że wielu pracowników handlu nie stawia się w pracy z powodu konieczności opieki nad dzieckiem nie chodzącym do szkoły czy przedszkola. To ogranicza możliwości sklepów i niewykluczone, że sklepy będą zmuszone skrócić godziny otwarcia. A wtedy będzie jeszcze trudniej zrobić zakupy, a półki z papierem toaletowym i kaszą będą jeszcze bardziej puste.
A wcale nie musi tak być. Skoro rząd nie może nas zagłodzić, zamykając sklepy spożywcze, nie ma powodu, żeby robić zakupy na wiele tygodni. Poradzilibyśmy sobie również z pewnymi ograniczeniami czasu otwarcia sklepów, jeśli okazałoby się to konieczne. Ale tylko pod warunkiem, że zakupy robilibyśmy na bieżąco.
I raczej nie powinnismy mieć obaw, że czegoś zabraknie. No chyba, że w panice będziemy gromadzić w domu absurdalne ilości, których wcale nie zużyjemy. Wtedy, z powodu naszej głupoty, rzeczywiście może zabraknąć czegoś dla kogoś innego. Ale pamietajmy: to nie koronawirus ani rząd, sami sobie to robimy.
Nie wierzę, że to piszę, a jednak najlepszą radę na to ma Donald Trump, mówiąc: zrelaksujcie się!