Nie możesz dostać się do lekarza specjalisty? Podziękuj sąsiadowi. Polacy na potęgę odwołują wizyty
Dostać się na wizytę do lekarza specjalisty jest wyzwaniem na miarę prywatnej audiencji u papieża. Być może również dlatego, że Polacy tych wizyt zwyczajnie nie szanują. W ubiegłym roku przez nieodwoływanie terminów pacjentom przepadło prawie 1,4 mln spotkań z ortopedami czy endokrynologami. Ministerstwo Zdrowia nie widzi w tym problemu: Przecież wysyłamy SMS-y z przypomnieniami – broni się resort.
Czas oczekiwania na wizytę u lekarza cały czas się wydłuża. Fundacja Watch Health Care podawała, że w 2013 r. pacjent musiał czekać na specjalistę średnio około 2 miesięcy. W 2018 r. Pod okres ten wydłużył się już do prawie 3,5 miesiąca, a w listopadzie ubiegłego roku przekroczył cztery miesiące.
To oczywiście tylko średnia, a wszyscy wiemy, jak to bywa ze statystyką. po wpisaniu do wyszukiwarki NFZ zapytania o wolne terminy u endokrynologa w województwie dolnośląskim wiele placówek wypluwa terminy na październik, grudzień, a nawet marzec przyszłego roku. Podobnie jest z oddziałami chirurgii urazowo-ortopedycznej. Znalezienie lekarza, który przyjmie jeszcze w tym roku, można uznać za swój mały sukces.
Dlaczego Polacy masowo odwołują wizyty u lekarzy
W dużej mierze problem leży w niedofinansowaniu przychodni i szpitali, a także małej liczbie lekarzy. Obserwator Gospodarczy pisał, że na niektórych specjalizacjach braki są naprawdę potężne - liczba specjalistów nie przekracza 20 proc. rekomendowanej przez Unię.
Wspominana endokrynologia trzyma się jeszcze całkiem nieźle - 3,24 lekarza na 1 tys. mieszkańców. Unijne minimum przyzwoitości to 3,1. Grubo poniżej tej liczby znajduje się zdecydowana większość specjalizacji. Duże braki są m.in. w psychiatrii (o,52), kardiologii dziecięcej (0,66), czy diabetologii (0,97).
Mogłoby się wydawać, że w takiej sytuacji zarezerwowany z dużym wyprzedzeniem termin będzie na wagę złota. Zapisany w kalendarzu wiszącym na ścianie, utrwalony kilkoma przypomnieniami w telefonie i wyczekiwany z niecierpliwością. Jest jednak dokładnie odwrotnie.
Posłanka Katarzyna Osos, powołując się na ustalenia „Gazety Wyborczej”, skarżyła się w interpelacji do Ministerstwa Zdrowia, że rocznie przepada 1,38 mln wizyt. Wszystko przez to, że Polacy umawiają się do specjalistów, a później bez uprzedzenia po prostu do nich nie przychodzą. Jedna trzecia takich przypadków to ortopedzi, dużo zmarnowanych wizyt było też u kardiologów (310 tys.) i onkologów (113 tys.).
Lekarze podkreślają, że wskazana sytuacja stanowi duży problem, bowiem jej efektem jest nie tylko zmarnowanie terminu, z którego mógłby skorzystać inny pacjent, ale także strata finansowa dla poradni
– pisała posłanka Koalicji Obywatelskiej.
Ministerstwo Zdrowia nie widzi problemu
Sekretarz stanu Waldemar Kraska przypomina w odpowiedzi, że od kilku lat pacjenci są skreślani z listy oczekujących, jeżeli nie poinformują o braku możliwości przybycia na wizytę.
Nieco to pokrętne tłumaczenie, bo przecież każda kara uderza przede wszystkim w osoby najgorzej sytuowane. Podobny zarzut można byłoby wnieść wobec mandatów za przekroczenie prędkości, albo grzywien za picie alkoholu w miejscach publicznych.
Ministerstwo zdaje się przy tym nie zauważać, że chroniąc najbiedniejszych, jednocześnie w nich uderza. Zamożniejsi Polacy widząc długą kolejkę do lekarza na NFZ, wybiorą wizytę w prywatnej klinice. Ich kolejki dotyczą w umiarkowanym stopniu. Osobom, których nie stać na wydanie kilkuset złotych na 15-minutową konsultację w lecznicach z logo Lux Med czy Medicover, zostaje pomstowanie na pacjentów kradnących miejsca w kolejkach do publicznych lecznic.
Zamiast surowych kar dla blokujących terminy wizyt, ministerstwo zachwala jednak wysyłanie SMS-ów z przypomnieniami o wizytach i kampanie społeczne „zwiększające poziom wiedzy pacjentów”. Reszta odpowiedzi na interpelację wygląda generalnie jak folder reklamowy, w którym należy wymienić wszystkich współpracowników kampanii, a kończy się banalnym wezwaniem do odpowiedzialności ze strony pacjentów.
Wygląda więc na to, że szpitale i przychodnie zostaną z tym problemem same. Serwis Znany Lekarz policzył, że w przypadku prywatnego gabinetu wystarczą dwa zmarnowane terminy dziennie, by w skali miesiąca placówka straciła 4 tys. zł. U niektórych specjalistów zdarza się, że pacjenci, którzy zarezerwowali termin, a potem nie przyszli, stanowią 30-40 proc. ogółu. Warto pamiętać, że na Znanym Lekarzu odwołanie takiej wizyty to kwestia kilku kliknięć myszką. Między bajki można więc włożyć częste tłumaczenie pacjentów: nie odwołałem, bo nikt nie odebrał telefonu.
Wiara w to, że kampanie społeczne sprawią, że Polacy zaczną uprzedzać o odwoływaniu wizyt jest mega naiwna. Równie dobrze rząd mógłby zdepenalizować parkowanie na trawnikach i liczyć, że kierowcy będą szukać wolnych miejsc na wyznaczonych parkingach z troski o zieleń.
Na razie suweren bawi się na bogato. Grubo ponad milion zmarnowanych wizyt, a to wszystko w kraju, w którym służba zdrowia leży i kwiczy. Przy takim podejściu do leczenia nie pomogą najlepsze reformy, ani miliardy dosypywane do systemu ochrony zdrowia.