REKLAMA
  1. bizblog
  2. Zdrowie

Nie możesz dostać się do lekarza specjalisty? Podziękuj sąsiadowi. Polacy na potęgę odwołują wizyty

Dostać się na wizytę do lekarza specjalisty jest wyzwaniem na miarę prywatnej audiencji u papieża. Być może również dlatego, że Polacy tych wizyt zwyczajnie nie szanują. W ubiegłym roku przez nieodwoływanie terminów pacjentom przepadło prawie 1,4 mln spotkań z ortopedami czy endokrynologami. Ministerstwo Zdrowia nie widzi w tym problemu: Przecież wysyłamy SMS-y z przypomnieniami – broni się resort.

25.04.2023
8:10
Nie możesz dostać się do lekarza specjalisty? Podziękuj sąsiadowi. Polacy na potęgę odwołują wizyty
REKLAMA

Czas oczekiwania na wizytę u lekarza cały czas się wydłuża. Fundacja Watch Health Care podawała, że w 2013 r. pacjent musiał czekać na specjalistę średnio około 2 miesięcy. W 2018 r. Pod okres ten wydłużył się już do prawie 3,5 miesiąca, a w listopadzie ubiegłego roku przekroczył cztery miesiące.

REKLAMA

To oczywiście tylko średnia, a wszyscy wiemy, jak to bywa ze statystyką. po wpisaniu do wyszukiwarki NFZ zapytania o wolne terminy u endokrynologa w województwie dolnośląskim wiele placówek wypluwa terminy na październik, grudzień, a nawet marzec przyszłego roku. Podobnie jest z oddziałami chirurgii urazowo-ortopedycznej. Znalezienie lekarza, który przyjmie jeszcze w tym roku, można uznać za swój mały sukces.

Dlaczego Polacy masowo odwołują wizyty u lekarzy

W dużej mierze problem leży w niedofinansowaniu przychodni i szpitali, a także małej liczbie lekarzy. Obserwator Gospodarczy pisał, że na niektórych specjalizacjach braki są naprawdę potężne - liczba specjalistów nie przekracza 20 proc. rekomendowanej przez Unię.

Wspominana endokrynologia trzyma się jeszcze całkiem nieźle - 3,24 lekarza na 1 tys. mieszkańców. Unijne minimum przyzwoitości to 3,1. Grubo poniżej tej liczby znajduje się zdecydowana większość specjalizacji. Duże braki są m.in. w psychiatrii (o,52), kardiologii dziecięcej (0,66), czy diabetologii (0,97).

Mogłoby się wydawać, że w takiej sytuacji zarezerwowany z dużym wyprzedzeniem termin będzie na wagę złota. Zapisany w kalendarzu wiszącym na ścianie, utrwalony kilkoma przypomnieniami w telefonie i wyczekiwany z niecierpliwością. Jest jednak dokładnie odwrotnie.

Posłanka Katarzyna Osos, powołując się na ustalenia „Gazety Wyborczej”, skarżyła się w interpelacji do Ministerstwa Zdrowia, że rocznie przepada 1,38 mln wizyt. Wszystko przez to, że Polacy umawiają się do specjalistów, a później bez uprzedzenia po prostu do nich nie przychodzą. Jedna trzecia takich przypadków to ortopedzi, dużo zmarnowanych wizyt było też u kardiologów (310 tys.) i onkologów (113 tys.).

Lekarze podkreślają, że wskazana sytuacja stanowi duży problem, bowiem jej efektem jest nie tylko zmarnowanie terminu, z którego mógłby skorzystać inny pacjent, ale także strata finansowa dla poradni

– pisała posłanka Koalicji Obywatelskiej.

Ministerstwo Zdrowia nie widzi problemu

Sekretarz stanu Waldemar Kraska przypomina w odpowiedzi, że od kilku lat pacjenci są skreślani z listy oczekujących, jeżeli nie poinformują o braku możliwości przybycia na wizytę.

Inne sankcje, takie jak wprowadzenie opłat za nieodwołanie terminu wizyty nie są rozważane, gdyż byłyby odczuwalne przede wszystkim przez osoby w trudnej sytuacji ekonomicznej, a same koszty procesu obsługi pobierania i egzekwowania przez świadczeniodawców takich opłat przewyższałyby wpływy z ich pobierania - przekonuje resort.

Nieco to pokrętne tłumaczenie, bo przecież każda kara uderza przede wszystkim w osoby najgorzej sytuowane. Podobny zarzut można byłoby wnieść wobec mandatów za przekroczenie prędkości, albo grzywien za picie alkoholu w miejscach publicznych.

Ministerstwo zdaje się przy tym nie zauważać, że chroniąc najbiedniejszych, jednocześnie w nich uderza. Zamożniejsi Polacy widząc długą kolejkę do lekarza na NFZ, wybiorą wizytę w prywatnej klinice. Ich kolejki dotyczą w umiarkowanym stopniu. Osobom, których nie stać na wydanie kilkuset złotych na 15-minutową konsultację w lecznicach z logo Lux Med czy Medicover, zostaje pomstowanie na pacjentów kradnących miejsca w kolejkach do publicznych lecznic.

Zamiast surowych kar dla blokujących terminy wizyt, ministerstwo zachwala jednak wysyłanie SMS-ów z przypomnieniami o wizytach i kampanie społeczne „zwiększające poziom wiedzy pacjentów”. Reszta odpowiedzi na interpelację wygląda generalnie jak folder reklamowy, w którym należy wymienić wszystkich współpracowników kampanii, a kończy się banalnym wezwaniem do odpowiedzialności ze strony pacjentów.

Wygląda więc na to, że szpitale i przychodnie zostaną z tym problemem same. Serwis Znany Lekarz policzył, że w przypadku prywatnego gabinetu wystarczą dwa zmarnowane terminy dziennie, by w skali miesiąca placówka straciła 4 tys. zł. U niektórych specjalistów zdarza się, że pacjenci, którzy zarezerwowali termin, a potem nie przyszli, stanowią 30-40 proc. ogółu. Warto pamiętać, że na Znanym Lekarzu odwołanie takiej wizyty to kwestia kilku kliknięć myszką. Między bajki można więc włożyć częste tłumaczenie pacjentów: nie odwołałem, bo nikt nie odebrał telefonu.

REKLAMA

Wiara w to, że kampanie społeczne sprawią, że Polacy zaczną uprzedzać o odwoływaniu wizyt jest mega naiwna. Równie dobrze rząd mógłby zdepenalizować parkowanie na trawnikach i liczyć, że kierowcy będą szukać wolnych miejsc na wyznaczonych parkingach z troski o zieleń.

Na razie suweren bawi się na bogato. Grubo ponad milion zmarnowanych wizyt, a to wszystko w kraju, w którym służba zdrowia leży i kwiczy. Przy takim podejściu do leczenia nie pomogą najlepsze reformy, ani miliardy dosypywane do systemu ochrony zdrowia.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: tydzień temu
Aktualizacja: tydzień temu
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA