Marihuana medyczna jest w Polsce legalna od listopada 2017 r. Od połowy stycznia 2019 r. można ją kupić w naszym kraju wyłącznie na receptę. Pamiętam, że cieszyłem się na te zmiany. Mój kraj właśnie zrobił mały, ale jednak krok w kierunku cywilizacji, myślałem naiwnie. Dzisiaj tej radości nie ma u mnie wcale. Bo widzę jak zdeformował się polski system, w którym już teraz nikt nie udaje, że liczy się jakiś pacjent, a wyłącznie napędzany wystawianymi receptami zysk.
Pamiętacie w ogóle, skąd w Polsce zaczął się nakręcać temat marihuany medycznej? W 2015 r. zrobiło się głośno na cały kraj o doktorze Marku Bachańskim z warszawskiego Centrum Zdrowia Dziecka, który ten susz wprowadził do leczenia dzieci cierpiących na padaczkę lekooporną. Potem najpierw pracodawca ukarał go za to finansowo, a następnie zwolnił z pracy. Koniec końców Sąd Rejonowego dla Warszawy Pragi Południe przyznał rację lekarzowi, którego rodzice chorych dzieci chcieli nosić na rękach. Trudno się dziwić, skoro po leczeniu Bachańskiego latorośl zamiast np. nawet 400 ataków padaczki dziennie miało ledwie 2–3. Kolejną cegiełką był apel Tomasza Kality, byłego rzecznika SLD, u którego wykryto raka mózgu.
W sierpniu 2016 r. Kalita złożył nawet w Sejmie stosowną petycję w tej sprawie. Niestety, zmiany prawa się nie doczekał. Zmarł w styczniu 2017 r., na kilka miesięcy przed regulacjami dopuszczającymi marihuanę medyczną w Polsce.
Kiedy to się w końcu stało, trudno nie było się cieszyć. Ale dzisiaj, z perspektywy kilku lat, bardzo tego żałuję. Bo w Polsce mamy znowu prawo, które nie pomaga pacjentom, a za to otwiera szeroko drzwi różnej maści cwaniakom, którzy chcą na ludzkim cierpieniu tylko zarobić. I doskonale im to wychodzi.
Marihuana medyczna w Polsce: na początku diler był tańszy
Tak, cieszyłem się na legalizację marihuany medycznej w Polsce. Bo wiedziałem, jak ten preparat może okazać się pomocny przy okazji naprawdę wielu schorzeń. Nie zdawałem sobie sprawy, że w Polsce właśnie tworzy się koślawy i zdegenerowany system, w którym pacjent jest w ostatni w kolejce, o ile w ogóle w niej stoi. Bo teraz uzyskanie recepty na marihuanę medyczną, to zadanie znacznie łatwiejsze niż obstawianie wyników reprezentacji Santosa. Jeszcze kilka łat temu skórka nie była warta wyprawki.
Za rozmowę z lekarzem i wypisanie przez niego stosownej recepty, trzeba było płacić nawet do 200 zł. A potem wykupienie jeszcze marihuany w aptece. Jak płaciliśmy do 600 zł za 10 gram, to mieliśmy furę szczęścia. A jak wychodziło nam nawet 800 zł, to znaczyło, że ta fura właśnie nam przed chwilą odjechała. Razem więc taka porcja marihuany kosztować mogła nawet 1000 zł. Diler wtedy bywał jednak tańszy. Nawet jak w większych miastach dilerska cena gramowej działki zaczęła przebijać 50 zł. Warto przy tej okazji pamiętać, że przez lata jeden z większych krajów rolnych w UE - Polska, sprowadzała marihuanę medyczną z Niemiec, Danii, a nawet Kanady. Zawsze było jej więc mało i zawsze też była przez to bardzo droga.
Zielone kliniki rosną jak grzyby po deszczu
Ale teraz jesteśmy w zgoła odmiennej sytuacji. Receptę na marihuanę medyczną możemy uzyskać w kilka minut, bez ruszania się z domu. Zielonych klinik, przychodni i szpitali, które właśnie tak się reklamują w social mediach, jest bez liku. Chwalą się, że są czynne 24/7 i gwarantują uzyskanie recepty w kilka minut. Cena pierwszej wizyty też mocno staniała. To również normalne prawo rynku. Można było za to kosić parę stów, jak zielone kliniki liczone były na palcach jednej ręki. Teraz, w tym tłoku, stawki zaczynają się nawet od 50 zł.
A sam susz? W sieci pojawia się coraz więcej komentarzy konsumentów, którzy wykupując receptę w aptece, płacili za 10 g ok. 550 zł. I to towar prima sort. Zawartość psychoaktywnego THC to albo 22, albo nawet 24 proc. Jeżeli więc teraz chcemy postarać się o receptę na marihuanę medyczną, to wydamy w związku z tym wyraźnie mniej pieniędzy niż jeszcze parę lat temu. Jak dopisze nam szczęście, to na te 10 gram wydamy w okolicach 600 zł. I to wszystko w świetle prawa. W takim przypadku już można dwa razy zastanowić się, czy diler rzeczywiście jest lepszy. Ceny powoli porównywalne, tam groźba wpadki, a tu wszystko na legalu.
A co ma do tego szczęście? Naprawdę sporo. Jak mieszkasz w dużym mieście, to tego nie odczujesz. W tej, czy tamtej aptece marihuana medyczna będzie prawie zawsze. Ale ci z mniejszych miejscowości niekiedy po swój upragniony susz muszą jechać dziesiątki kilometrów. Bo przez to, że Polska cały czas sama nie produkuje marihuany medycznej, tylko sprowadza ją z zagranicy, to są to ograniczone partie, które trafiają do aptek i szybko z nich znikają. Zgodnie z zasadą: kto pierwszy, ten lepszy. Pacjenci, którzy na serio potrzebują marihuany medycznej, coraz częściej to starcie przegrywają.
Problemy z koncentracją albo problemy ze snem
Postanowiłem, że sam postaram się o taką receptę. Zasada jest taka, że wcześniejsi klienci danej placówki (kliniki, przychodni etc.) chętnie służą dla nowicjuszy radami. Takie dostałem i ja. Usłyszałem, żebym powiedział, że nie leczę się ani neurologicznie, ani psychiatryczne. A co mi dolega? Najlepiej kłopoty ze snem, dobre są też problemy z koncentracją. Wtedy najpewniej lekarz przepisze mi sativę, a nie indicę. Czyli tak jak celuję.
I rzeczywiście. Wszystko zajęło mi góra 10 minut. E-wizyta umówiona jest oczywiście wcześniej, więc z lekarzem na wskazanej przez niego platformie video łączę się bez żadnego kłopotu. No i zaczynamy wywiad. Nie jakiś bardzo szczegółowy. Powtarzam jak mantrę: mam kłopoty ze snem, niekiedy ciężko mi też jest się skoncentrować, co bardzo przeszkadza w pracy i w życiu codziennym też. Faktycznie, więcej nie trzeba było. Parę minut później na maila dostaję e-receptę. Wystarczy, że sprawdzę, w której z najbliższych mi aptek jest najtańszy susz i tyle. Dilera nie odwiedzę, bo po co?
To tylko lekarstwo, bo przecież jesteśmy chorzy
I tak właśnie dzisiaj wygląda handel marihuaną medyczną w Polsce. Ci najbardziej potrzebujący takich preparatów, są na samym końcu. Pierwsze miejsca zajmują zwykli klienci, którzy potrafią liczyć. I wiedzą, że taka marihuana medyczna z apteki, to powoli porównywalne koszty do transakcji z dilerem. Jednak przy tej okazji nikt nas za fraki nie pociągnie i żadnych kłopotów prawnych nie będziemy mieć. W końcu wykupujemy lekarstwo, jesteśmy chorzy, lekarz to potwierdził. Mamy to na piśmie.