Polacy to panikarze. Drożyznę w sklepach widzimy, nawet gdy jej nie ma
Rosnąca inflacja to według badań jeden z największych lęków dzisiejszych Europejczyków. Bledną przy nim nawet problemy zdrowotne, brak podwyżek w pracy i rosnące podatki. Tymczasem praktyka pokazuje, że nasze wyobrażenia dotyczące prędkości wzrostu cen, nijak mają się do rzeczywistości. Po prostu lubimy nieco popłynąć i pomartwić się na zapas.
W 2015 roku Komisja Europejska przepytała Europejczyków, o ile oficjalnie wzrosły ceny w ich krajach rok wcześniej. Podanie wyniku z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku wymaga niezłej pamięci, przeprowadzający badanie liczyli zapewne na dość intuicyjne reakcje. Respondenci nie mylili się jednak o miejsca po przecinku. Mieli kolosalny problem nawet z poprawnym wskazaniem pierwszej cyfry. Większość haniebnie przestrzeliła.
We wszystkich państwach obywatele mieli skłonność do zawyżania właściwego wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych (CPI). Rekordziści – Bułgarzy – pomylili się o prawie 10 p.p. Choć ceny w rzeczywistości spadały o 1,6 proc., w ankiecie średnia wyniosła 7,9 proc. na plusie.
Polacy wyszli na lekkich panikarzy
Inflacja była u nas minimalna (0,1 proc.), a my wskazaliśmy, że ceny poszły w górę o 6,5 proc. To pomyłka o ponad 6 punktów procentowych. Mówiąc już na marginesie, choć okazaliśmy się jednymi z najgorszych typerów w Unii, pewności siebie nie można nam odmówić — tylko 11 proc. przyznało otwarcie, że nie wie, jaką mamy inflację. CPI dołączą w ten sposób do polityki, piłki nożnej i wypraw wysokogórskich, czyli tematów, na których zna się każdy Kowalski.
Dlaczego to tak zabawne? Ano dlatego, że ogłoszone w alarmistycznym tonie najnowsze dane o inflacji wskazują, że CPI to dokładnie 2,9 proc. Reakcje? Trwoga, złorzeczenie i łzy z bezsilnej złości. A przecież to dużo mniej niż myśleliśmy, że mamy kilka lat temu. Wtedy, gdy ceny de facto stały w miejscu. Emocje są jednak zrozumiałe. Badanie Eurobarometru z 2018 r. pokazuje, że inflacją martwi się co trzeci mieszkaniec Starego Kontynentu. To więcej niż w przypadku zdrowia (17 proc.), zarobków (16 proc.) i sytuacji finansowej (13 proc.).
Druga sprawa to to, że inflacja na poziomie 3 proc. wcale nie jest wysoka. Ba, były główny ekonomista MFW Olivier Blanchard twierdził nawet, że nawet 4-proc. inflacja jest do zaakceptowania. Najczęściej uznaje się, że dopóki inflacja nie przekroczy 5 proc., nie ma powodów do paniki.
Pewne rzeczy oczywiście martwią. Inflacja to przecież tylko cyferki, duże znaczenie ma to, co rzeczywiście ją napędza. A w tym roku rośnie głównie za sprawą drożejących warzyw, czyli czegoś, co trudno wyrzuć ze swojego koszyka zakupowego.
Z drugiej strony wydatki na jedzenie stanowią coraz mniejszą część naszego budżetu. Eurostat podaje, że to 19 proc. – kilka punktów procentowych więcej niż na Zachodzie. A jeszcze dwie dekady temu szła na nie mniej więcej co trzecia złotówka. Ta poprawa to efekt tego, że jako społeczeństwo się bogacimy.
Ważniejsze jest to, co dopiero może nastąpić
Narodowy Bank Polski jest w tej kwestii optymistyczny.
NBP zakłada, że inflacja nie wybije ponad poziom 3,5 proc. Dużo zależy od cen energii elektrycznej. Wzrosty są tutaj hamowane przecież za pomocą odgórnych regulacji. Pocieszające jest jednak to, że podczas gdy w Polsce ceny idą w górę strefa euro lekko hamuje. To według ośrodka Spot Data może skutecznie zapobiec „wystrzałowi inflacji”.
Jednocześnie od dłuższego czasu tempo wzrostu płac utrzymuje się na dość wysokim poziomie. A to sprawia, że inflacja przestaje być uciążliwym problemem.
I po raz kolejny okaże się, że strach ma po prostu wielkie oczy.