Polska pompuje grube miliardy w górnictwo. A podobno nie stać nas na Zielony Ład
Będziemy kłócić się z Brukselą o Europejski Zielony Ład, dopóki nie dostaniemy extra gotówki. Bo transformacja energetyczna ma być przecież przede wszystkim sprawiedliwa. Ale o tym, że drugą ręką, za plecami, dajemy na własne górnictwo miliardy złotych - lepiej się nie chwalić. Jeszcze ktoś nam zarzuci złą wolę.
Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów przedstawił raport o wysokości pomocy publicznej w naszym kraju w 2018 r. Wynika z tego, że na ten cel w tym czasie wydano 26,21 mld zł. To znacznie mniej niż rok wcześniej. W 2017 r. bowiem pomoc publiczna pochłonęła aż 42,25 mld zł.
Ale nie ma co w tych dysproporcjach od razu szukać sensacji. Powód różnicy opiewającej na ok. 16 mld zł jest wszak banalny.
W zaprezentowanym raporcie coś innego wzbudza jednak co najmniej zdziwienie. Okazuje się, że w 2018 r. największe wsparcie - z tytułu pomocy publicznej (dotacje, pożyczki, środki na rozwój, rekompensaty czy zwolnienia podatkowe) otrzymały podmioty ściśle związane z przemysłem wydobywczym: Spółka Restrukturyzacji Kopalń oraz PGE Górnictwo i Energetyka Konwencjonalna. Pierwszy podmiot otrzymał w sumie (tylko w 2018 r.) 1,52 mld zł, a drugi - 1,18 mld zł.
Polskie górnictwo nie od dzisiaj tonie w pieniądzach
Raport UOKiK wskazuje pewną prawidłowość. Rządzący może i coraz pochlebniej wypowiadają się na temat odnawialnych źródeł energii; być może w ich wypowiedziach znajdziemy też coraz więcej zrozumienia dla zmian klimatycznych i związanych z tym działaniami. Ale tak naprawdę polskiemu górnictwu włos z głowy nie spada od lat. Może trochę czarnych chmur się zbiera po publikacjach o rosyjskim imporcie - ale to wszystko.
Tylko w jednym roku Spółka Restrukturyzacji Kopalń otrzymuje ponad 1,5 mld zł od państwa. Przypadek? Raczej część większej strategii. Od powstania Ministerstwa Energii w 2015 r. nakłady na inwestycje w górnictwie węgla kamiennego wyniosły ok. 10 mld zł. W 2015 r. to było 1,637 mld zł; w 2016 r. - 1,490 mld zł; w 2017 - 1,523 mld zł; w 2018 r. - 2,562 mld zł; a od stycznia do września 2019 r. - 2,340 mld zł.
Ale górnikom mało: żądają podwyżek
Jaka jest szansa, że w najbliższym czasie rząd faktycznie skręci bardziej w zielone i przy okazji zakręci finansowy kurek dla węgla? Dzisiaj trudno rozstrzygnąć. Ale próba generalna już za chwilę. Na najbliższy bowiem worek (14.01) zaplanowano mediacje zarządu Polskiej Grupy Górniczej ze związkowcami, którzy niezmiennie domagają się 12-procentowych podwyżek. Na razie obie strony sporu popisały protokół rozbieżności.
Ale zarząd PGG przypomina górnikom, że od 2017 r. na wynagrodzenia i świadczenia dla pracowników wydał 1 mld 95 mln zł. Spółka oprócz tego musi jeszcze spłacić obligację na kwotę 2,2 mld zł.
Pal licho podwyżki pensji. Chodzi o strategię
Trudno dzisiaj zapewniać jak się zakończy ta trwająca już wiele miesięcy kłótnia o pensje górników. Patrząc na obecną politykę UE i nasz rodzimy miks energetyczny - nie to jednak staje się najważniejsze. Na pierwszym miejscu zaś powinna być jasna strategia, z jednej strony zapewniająca miejsca pracy lub przekwalifikowania a z drugiej gwarantująca odczuwalne zmiany w naszej energetyce, gdzie węgiel powinien systematycznie ustępować miejsca innym źródłom energii.
Na razie przedstawiciele obozu władzy przekonują, że węgiel będzie nam jeszcze bardzo potrzebny. Chociażby do tego, żeby móc dalej rozwijać się w takim tempie jak dotychczas.
Prawda jest taka, że sektor wydobywczy potrzebuje ciągle pomocy finansowej. I nie planujemy zejść z tej ścieżki. Dlatego mówimy o rocznym wydobyciu na poziomie 75 mln ton rocznie
- stawia sprawę jasno Grzegorz Tobiszowski, eurodeputowany, były wiceminister energii.
Miejsca pracy też wymagają odpowiedniej polityki
Jedną z największych przeszkód do faktycznych zmian w polskim miksie energetycznym, obecnie w 77 proc. opartym na węglu, jest ok. 80 tys. miejsc pracy w naszym górnictwie - najwięcej w UE. Jeżeli doliczymy do tego pracujących w tzw. przemyśle okołokopalnianym - wyjdzie nam nawet 200 tys. miejsc pracy. Zastąpienie tylko jednego zaś ma kosztować nawet 270 tys., co powoduje, że cała operacja opiewa na nawet ponad 50 mld zł.
I nikt nie ma wątpliwości, że będzie to nie lada wyzwanie. Potrzeba będzie konsekwencji, cierpliwości i rzecz jasna góry pieniędzy. Na razie jednak Polska zachowuje się jak lekarz przy stole operacyjnym. Wszyscy wokół wiedzą, że potrzebny jest jak najszybszy przeszczep. Ale pan doktor, zamiast szukać sposobów na skuteczną transplantację, wpompowuje w chorego setki litrów krwi. Do końca nie wiedzieć czemu.