REKLAMA

Genialny patent na braki kadrowe w służbie zdrowia. Nie uwierzycie, gdzie rząd chce kształcić lekarzy

Brakuje lekarzy? Rząd cichaczem, zupełnie niespodziewanie wymyślił, jak zaradzić problemowi – chce kształcić lekarzy nie na uniwersytetach, a już nawet w zawodówkach. Ba! Ten plan uznał za tak genialny, że nie widział nawet konieczności przeprowadzenia konsultacji społecznych, żeby zapytać tych, którzy wiedzą coś o systemie edukacji medycznej. Po co? Jeszcze ktoś być podważył genialność tego pomysłu i samozadowolenie by prysło. A powinno prysnąć – uważają lekarze.

Genialny patent na braki kadrowe w służbie zdrowia. Nie uwierzycie, gdzie rząd chce kształcić lekarzy
REKLAMA

Brak lekarzy to fakt, z którym nie ma sensu dyskutować, ale rządowy pomysł na zaradzenie problemowi, delikatnie mówiąc, jest dość ryzykowny. Łukaszowi Jankowskiemu z Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie cytowanemu przez „Dziennik Gazetę Prawną” ręce opadają. Jego zdaniem ta propozycja tylko rozwścieczy medyków.

REKLAMA

W trakcie toczącego się protestu medyków, tuż przed czwartą falą pandemii, rząd niepotrzebnie dodatkowo podgrzewa nastroje, deprecjonując zawód lekarza

– uważa Jankowski.

I ja bym się deprecjacji jakoś bardzo nie czepiała. Ale czepiałabym się samego pomysłu.

Brakuje nam lekarzy? Cofnijmy się do XIX wieku?

Bo to jest tak. Już w tym tygodniu Sejm ma się zająć nowelizacją ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce. To w tym projekcie zapisane są pomysły m.in. kredytów na studia medyczne, które mają spowodować, że będziemy edukować w Polsce więcej lekarzy, a więc może końcu przestanie ich tak dramatycznie brakować. O tych kredytach mówi się w Polsce od tygodni.

Aż tu nagle zupełnie bez ostrzeżenia okazuje się, że w tym projekcie niespodziewanie na etapie prac rządowych pojawił się pomysł, by lekarzy kształcić nie tylko na wyższych uczelniach medycznych, ale również na uczelniach zawodowych, które mogłyby prowadzić studia lekarskie.

Mowa o takich uczelniach, które dotąd kształciły pielęgniarki, położne, fizjoterapeutów, ratowników medycznych i diagnostów laboratoryjnych. No to dlaczego nie miałyby kształcić też lekarzy?

Uczelnie prowadzące wcześniej kierunki medyczne posiadają już umiejętności organizowania bazy dydaktycznej czy kadry do celów takiego kształcenia. Są one już wyposażone w odpowiednią infrastrukturę kliniczną, infrastrukturę dydaktyczną, laboratoria, zasoby biblioteczne, podstawowy sprzęt medyczny, jak również kadrę, która posiada doświadczenie w kształceniu studentów na kierunkach medycznych. Duża część posiadanego już przez uczelnie sprzętu medycznego może być wykorzystywana do kształcenia na kierunku lekarskim czy lekarsko-dentystycznym, co obniży koszty przygotowania się uczelni do tych studiów

– tak z pomysłu tłumaczy się rząd w uzasadnieniu projektu ustawy.

I jakoś mi dźwięczą w uszach słowa-klucze: „obniżenie kosztów”. A zaraz potem wjeżdża inne „obniżenie standardów”. Nie chodzi o to, że lekarz poczuje się za mało prestiżowo po takiej szkole zawodowej. Rzecz w tym, czy będzie miał on rzeczywistą szansę być równie dobrze wyedukowany jak na uniwersytecie medycznym?

Jankowski podkreśla, że ten pomysł cofa nad do XIX wieku. Bo przecież sprzęt laboratoryjny, na którym kształci się diagnostów to nie to samo co nowoczesne technologie i badania kliniczne na uniwersytetach. 

Czy chcemy się dorobić lekarzy drugiej kategorii tylko po to, żeby lepiej wypadać w statystykach dotyczących liczby medyków przypadających na tysiąc mieszkańców? To pięknie podkoloryzowałoby nam rzeczywistość, ale czy rozwiązało naprawdę problemy w ochronie zdrowia? A może rozwiązałoby problemy finansowe? Bo ostatecznie szpital jako pracodawca mógłby chcieć takiemu lekarzowi z zawodówki płacić mniej niż temu po uniwersytecie. I wtedy cyk! Mamy oszczędność na pensjach lekarzy, którym w głowie zarobki jak w Niemczech.

40 proc. lekarzom nie pozwalamy leczyć, bo wypełniają kwity

No dobrze, tak uczciwie mówiąc, może i jest szansa, że kształcenie lekarzy w wyższych szkołach zawodowych pod pewnymi warunkami mogłoby się udać. Problem w tym, że o tych warunkach rząd w ogóle nie chce rozmawiać z ekspertami i samymi zainteresowanymi. Po raz kolejny zignorował cały świat, uważając, że sam wszystko wie najlepiej i pominął konsultacje społeczne. To bardzo zły i szkodliwy zwyczaj.

Szczególnie, że dziś powinniśmy rozmawiać w tym kontekście choćby o ostatnim raporcie Najwyższej Izby Kontroli, o którym właśnie pisze serwis prawo.pl. Bo raport ów zbadał efektywność lekarzy w placówkach podstawowej opieki zdrowotnej (POZ) i ambulatoryjnej opieki specjalistycznej (AOS) i wyszło, że lekarze zamiast leczyć zajmują się wypełnianiem papierków.

Według NIK lekarze w czasie wizyt pacjentów przeznaczali średnio ok. 28 proc. czasu na prowadzenie dokumentacji medycznej i wykonywanie czynności administracyjnych. W czasie teleporad jest jeszcze gorzej, to 43 proc. To tak, jakbyśmy 30-40 proc. lekarzy odesłali do domu albo pozbawili uprawnień.

Ktoś powie: przecież lekarz jednak musi wypisać skierowanie, zwolnienie, orzeczenie – tak, ale nie powinien tracić na to tak dużo czasu. A traci. Dlaczego?

Po pierwsze, na lekarzy narzuca się obowiązki papierkowe za pomocą ustaw, które nie mają nic wspólnego z ochroną zdrowia. Przykład? Lekarz POZ ma obowiązek wystawiania zaświadczenia lekarskiego stwierdzającego, że stan zdrowia osoby, która udzieliła pełnomocnictwa do odbioru przesyłek pocztowych w placówce pocztowej, uniemożliwia lub w znacznym stopniu utrudnia osobiste odebranie pisma w placówce pocztowej. Absurd!

Po drugie, systemy informatyczne, które mają usprawniać pracę, niby są, ale na przykład kierujący placówkami medycznymi nie zadbali o to, by te narzędzia odpowiednio wykorzystywać i nadać uprawnienia do wystawiania e-zwolnień, e-recept i e-skierowań asystentom medycznym. Od tego przecież są, tymczasem 86 proc. zbadanych przez NIK placówek nie wykorzystuje w ogóle takich możliwości. 

Po trzecie, według NIK sekretarki medyczne, rejestratorki i statystycy medyczni, którzy właśnie od tego są, by wspierać personel medyczny w pracy administracyjnej, zatrudniani byli w ograniczonym wymiarze. Rejestratorki medyczne stanowiły 6 proc. zatrudnionych w skontrolowanych jednostkach, sekretarki medyczne 0,4 proc., a statystycy medyczni 0,3 proc. zatrudnionych. Ale po co? Lekarz nie może się pofatygować i wypisać kwitka? Przecież to tylko minutka.

I jeszcze na deser: w 91 proc. skontrolowanych placówek personelowi medycznemu, zwłaszcza pielęgniarkom, ale też lekarzom kazano sporządzać sprawozdania statystyczne oraz te dotyczące realizacji umów z NFZ.

REKLAMA

Zmieniam zdanie!!! Kształćmy lekarzy choćby i w liceach na profilach biol-chem. To będą tacy trochę inni lekarze kierowani właśnie do sporządzania sprawozdań. Skoro placówki medyczne koniecznie potrzebują do realizacji takich zadań lekarza, to będą go mieć.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA